TO TYLKO KONIEC ŚWIATA. Xavier Dolan o śmierci
W To tylko koniec świata zastajemy głównego bohatera, Louisa (Gaspard Ulliel), na pokładzie samolotu. Z pozakadrowego monologu dowiadujemy się, że właśnie wraca do domu rodzinnego. Nie było go dwanaście lat. Teraz zamierza ogłosić swoim krewnym, że umiera.
Na początku wydaje się, że Dolan opowie nostalgiczną historię o śmierci, pojednaniu z bliskimi i powrocie do czasów zmitologizowanej młodości. Że zaserwuje nam Dowcip Mike’a Nicholsa w połączeniu z Powrotem do Garden State Zacha Braffa. Co jednak istotne, wspólnym mianownikiem filmów spod znaku ars bene moriendi (filmów o umieraniu) jest zawsze przemiana protagonisty, której u Dolana brakuje. Zwykle znamy bohatera zarówno sprzed diagnozy, jak i po diagnozie, która jest decydującym punktem zwrotnym filmu. W toku akcji obserwujemy, jak postępująca choroba zmienia jego postrzeganie świata i ludzi. Natomiast Dolan opowiada o zupełnie innej postaci – pogodzonej ze swoim losem, silnej i przygotowanej do odejścia. Nie wiemy, jaki był Louis, zanim dowiedział się, że jego dni są policzone. Teraz jest bierny i spokojny. Przyjmuje z pokorą wieczne ataki brata-choleryka (Vincent Cassel) i pretensje całej rodziny.
Filmy o umieraniu bardzo często uciekają się również do emocjonalnego szantażu, wyciskania łez. Dolan wcale nie próbuje szantażować nas swoim bohaterem. Motyw śmierci nie jest tutaj zagrywką, emocjonalnym nadużyciem. Wręcz przeciwnie – nie mówi się o niej prawie wcale. Właściwie w całym filmie kwestia śmierci bezpośrednio pojawia się tylko w prologu. Bez początkowego monologu Louisa właściwie nie wiedzielibyśmy, że bohater jest umierający. Świadomość nieodległej wizji śmierci to jego osobisty dramat przeżywany w ciszy, a niepewność, zapewne również strach (chociaż żal byłby może lepszym określeniem), artykułowane są przez Ulliela między wierszami, poprzez subtelną ekspresję pozawerbalną.
O wiele bardziej niż na samej fabule Dolan skupia się na wzajemnych stosunkach garstki swoich bohaterów, ich emocjonalności, ekspresywnych niuansach kreowanego świata. Zawsze byłem pełen podziwu dla reżyserskiej wrażliwości Dolana, jego wyjątkowej umiejętności maksymalnej eksploatacji i wyważenia poszczególnych środków filmowych (takich jak montaż, praca kamery, muzyka, dialog) oraz powiązania ich ze sobą w perfekcyjnej homeostazie.
Doskonała orkiestracja tych środków w filmie Dolana objawia się na przykład w sposobie prowadzenia kamery, która nie rejestruje, a wyraża. Kamery, która współpracuje z aktorem, jest równie ważna, co jego ekspresja. To tylko koniec świata jest dziełem kameralnym. Mamy w nim do czynienia z kilkoma zaledwie postaciami – członkami rodziny Louisa: jego bratem Antoinem, bratową Catherine (doskonała Marion Cotillard), siostrą Suzanne (Léa Seydoux) i matką (Nathalie Baye). Praca aktorów (grających detalem, najczęściej bardzo subtelną mimiką na zbliżeniach) nie jest tak po prostu rejestrowana. Kamera Dolana bawi się z wykonawcami, wychodzi im naprzeciw. Wydobywa z nich wszystko, co najlepsze i fetyszyzuje poszczególne elementy świata przedstawionego poprzez zbliżenia, zwolnienia tempa, grę ostrości. Dolan w swoim filmie udowadnia, że nawet kameralny dramat rodzinny można sfotografować w sposób widowiskowy.
Ta stylistyczna homeostaza dotyczy również dolanowskich, teledyskowych sekwencji muzycznych, wyzwalających i bezpretensjonalnych, którymi reżyser przeplata właściwą akcję (czołówka filmu i retrospekcja z wakacyjnym hitem Numa Numa to strzały w dziesiątkę). Albo partii dialogowych uzupełnionych muzyką, wybrzmiewającą w strategicznych momentach poszczególnych scen/ujęć.
W To tylko koniec świata muzyka dyktuje rytm montażu, kamera prowadzi aktorów jak w tańcu, a wyśmienity dialog wyznacza tempo scen.
Z pełną odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że nowy film Xaviera Dolana dorównuje arcydzielnej Mamie, choć przed seansem nie sądziłem, że to w ogóle możliwe.