Sierpień w hrabstwie Osage
Przenoszenie sztuki teatralnej na ekran zawsze jest dość ryzykowną sprawą. Efekty mogą być doskonałe, jak w przypadku chociażby sztuk Tennessee Wiliamsa („Kotka na gorącym blaszanym dachu”, „Tramwaj zwany pożądaniem”), „Glengarry Glen Ross” Davia Mameta, czy “Rzezi” i “Wenus w futrze” Romana Polańskiego. Ale czasem taka przeprowadzka – ze sceny teatralnej na ekran kinowy – nie spełnia pokładanych w filmie nadziei. Tak niestety jest w przypadku “Sierpnia w hrabstwie Osage” Johna Wellsa (ostatnio “The Company Men” i serial “Shameless”), powstałego na bazie nagrodzonej Pulitzerem sztuki Tracy’ego Lettsa.
Jest to opowieść o niezbyt (delikatnie mówiąc) zżytej ze sobą rodzinie. Ivy opiekuje się coraz straszą i zwariowaną matką Violet. Gdy Beverly, ojciec Ivy i mąż Violet zostaje znaleziony martwy (prawdopodobnie po popełnieniu samobójstwa), do domu w tytułowym hrabstwie Osage zjeżdża reszta familii. Przechodząca kryzys w małżeństwie Barbara, Karen z nowym narzeczonym, a także siostra Violet Mattie Fae z mężem i synem. Nie mija długi czas, gdy kumulowane przez lata emocje wypływają na wierzch.
“Sierpień w hrabstwie Osage” mówi o tym, że rodzina nie zawsze jest wsparciem – potrafi również niszczyć i mam tu na myśli relacje na linii matka – córki, czy też pomiędzy samymi siostrami. Barbara jest irytująca, pełna (uzasadnionej) złości na męża i nie potrafiąca dogadać się z nastoletnią córką. Popełnia te same błędy, co matka – w gruncie rzeczy jest do niej bardzo podobna. Ivy jest wyraźnie nieszczęśliwa, zamknięta w sobie – ma problemy z wyrażaniem swoich potrzeb, jest przestraszoną dziewczynką, skrywającą pretensje do sióstr o zostawienie jej samej z problemami z matką. Najdziwniejsza jest Karen, osoba totalnie oderwana od rzeczywistości i nie zdająca sobie sprawy z kipiących wszędzie emocji. Pobyt w rodzinnym domu traktuje trochę jak urlop. Najważniejsza jest oczywiście Violet, będąca punktem odniesienia dla niemal każdej postaci. Obłudna, pełna złości, hipokryzji i obsesji kontrolowania ludzi, nic sobie nie robi z krzywdy innych osób. Wydaje się wręcz, że sprawia jej to jakąś perwersyjną przyjemność.
Do tej barwnej galerii postaci dorzucono multum drugoplanowych bohaterów, z których każdy ma swoją historię, uczucia i motywacje. Duszny klimat – obecny nie tylko z racji temperatury, lecz przede wszystkim napięć pomiędzy bohaterami – wzmocniony został przez zdjęcia pustych równin okolicy. Krajobrazy te mają w sobie coś pięknego, ale jednocześnie wydają się być niepokojące i smutne.
Mając na względzie tak złożone relacje rodzinne, trudno byłoby więc powiedzieć, że “Sierpień w hrabstwie Osage” jest filmem błahym, banalnym i o niczym. Mam jednak dwa poważne zastrzeżenia.
Po pierwsze, nie jest najlepszym pomysłem, by za pisanie scenariusza brał się autor sztuki teatralnej, którą przenosi się na ekran. Jeśli nie rozumie on specyfiki filmu – jego dynamiki, sposobu akcentowania odpowiednich zdarzeń – będzie chciał zachować wszystko, każdy wątek i szczegół, nie zgadzając się na okrojenie fabuły. A to nie zawsze wychodzi na dobre. W filmie Wellsa wszystkiego jest za dużo – postaci i zwłaszcza problemów. Każdy bohater ma tu jakąś skazę, z czymś się boryka i sprawia to wrażenie, że część rzeczy jest wydumana, zrobiona na siłę, tak jakby twórcy uznali, że nie mogą pozwolić, by chociaż jedna osoba nie miała jakiejś traumy. Chociaż “Sierpień w hrabstwie Osage” nie nudzi, to jednak chciałoby się, by nie był tak przesycony jednostkowymi dramatami. Czasem też wydawało mi się, że przy okazji stara się być za mocny, co najlepiej widać w groteskowej i najzwyczajniej przeszarżowanej scenie stypy.
Drugą sprawą jest problem z tonacją filmu. Wells nie wie za bardzo, czy chce robić komedię, czy dramat. Żeby było jasne, nie mam nic przeciwko komediodramatom. Tutaj jednak humor niezbyt mi pasuje, zwłaszcza, że często śmiejemy się z rzeczy i sytuacji bardzo tragicznych. Dobrze jest to sobie uświadomić – to tak naprawdę jest przerażające, a nie zabawne. Możliwe oczywiście, że w ten sposób twórcy chcieli uciec przed nadmierną powagą, ja tu jednak wyczuwam pewien zgrzyt.
“Sierpień w hrabstwie Osage” warto za to z pewnością obejrzeć dla aktorstwa. W sumie nie ma sensu pisać o tym, że Meryl Streep jest fenomenalna, bo chyba niewiele osób ma jeszcze wątpliwości, iż jest ona najlepszą aktorką w historii. Dawno za to nie widziałem tak dobrej roli Julii Roberts – idealnie pokazuje wszystkie emocje tkwiące w Barbarze. Nadmiar bohaterów prowadzi do jeszcze jednego niedosytu – aktorów jest tu tylu, że większość ma w zasadzie tylko przysłowiowe pięć minut. Bardzo chętnie zobaczyłbym więcej Ewana McGregora, Abigail Breslin, czy bardzo lubianego przeze mnie Benedicta Cumberbatcha. Tak czy siak, oglądanie ich wszystkich (a przecież jest tu jeszcze Chris Cooper i Juliette Lewis) stanowi wielką – niezależną od reszty projekcji – przyjemność.
“Sierpień w hrabstwie Osage” trudno nazwać złym filmem. Z pewnością jest wart obejrzenia, bo to niegłupie i wartościowe kino, ale oczekiwania – przynajmniej moje – były znacznie większe. Szkoda.