Sabotaż
Wydawać by się mogło, że film z Arnoldem Schwarzeneggerem jako dowódcą specjalnej jednostki do walki z handlarzami narkotyków, i z Davidem Ayerem za kamerą to samograj. Ten pierwszy zjadł zęby na kinie akcji, nawet jeżeli jego ostatnie dokonania pozostawiają wiele do życzenia. Ten drugi natomiast dał się poznać najpierw jako scenarzysta „Dnia próby”, zaś całkiem niedawno reżyser „Bogów ulicy”. Lubi realizm, krew i bohaterów nie do końca pozytywnych, nawet jeżeli ci rzekomo stoją na straży prawa. Jednak to właśnie te ambiwalentne uczucia, jakie żywimy do wymyślonych przez niego postaci, są powodem, dla którego jego kino się podoba. Czy wydaje się dzięki temu prawdziwsze? Tak, ale Ayer nie zapomina, że kręci filmy sensacyjne, a te wymagają również scen akcji oraz jasno nakreślonych konfliktów.
Jego twórczość broni się w większości przypadków, choć zdarzyły mu się chybione projekty – „Królowie ulicy” mają fabułę bliźniaczo podobną do napisanej przez niego „Policji”, a i „SWAT”, przy którym maczał palce, lepiej pominąć milczeniem. Jednak tamte niepowodzenia są niczym w porównaniu z „Sabotażem”, filmem tak bardzo przesadzonym i nihilistycznym, że nie tylko sprawia wrażenie dzieła chorego umysłu, ale i trudno go uznać za przykład rozrywki dla fanów mocnego kina akcji. Właściwie to trudno go uznać za przykład rozrywki dla kogokolwiek.
ABSURDALNA PRZEMOC
Zaczyna się jednak obiecująco: po udanej akcji zlikwidowania ludzi narkotykowego kartelu ekipa Johna Breachera postanawia obłowić się kradnąc z tony znalezionych pieniędzy „skromne” 10 milionów dolarów. Sprytnie je chowają, lecz gdy wracają po forsę, tej już ma. Jest za to śledztwo i zawieszenie całej jednostki na pół roku. Breachera w tym czasie niby gryzie sumienie – no bo, czy warto było poświęcić wiele lat uczciwej służby dla łatwej kasy – ale bardziej jest zły, że ktoś go wyrolował. Podobne odczucia mają zresztą jego ludzie, dla których taka niesprawiedliwość nie może pozostać bez kary. Ale gdzie jest winny? Czy wśród nich czai się zdrajca, czy może pieniądze ukradł ktoś z zewnątrz? Sytuacja wymyka się spod kontroli, gdy agenci dowodzeni przez Breachera zaczynają ginąć w iście makabrycznych okolicznościach.
Powiedzieć, że Ayer przedobrzył byłoby sporym niedopowiedzeniem. „Sabotaż” aż kipi od nienawiści, bohaterów wydają się nie obowiązywać żadne zasady, a to przekłada się na stosunek widzów do nich. Co innego opowiadać o męskim kodeksie, który wystawiony jest na najcięższe próby, ilustrując to odpowiednią dawką widowiskowej przemocy (co było domeną m.in. Sama Peckinpaha i Waltera Hilla), a rzeczą całkiem inną, gdy ta przemoc bierze górę nad bohaterami oraz twórcami. Objawia się ona nie tylko w krwawych scenach akcji, ale i w rysunku postaci – dosłownie nikt z głównych bohaterów filmu nie budzi w widzu sympatii, i sam Breacher/Schwarzenegger ma z tym poważne problemy. Wszyscy jak jeden przypominają degeneratów, którzy żyją po to, aby zabijać, a odznaka sprawia, że nie muszą się z tym kryć. Nawet prowadząca śledztwo policjantka, grana przez Olivię Williams, musi być twardzielką, rzucającą chamskimi ripostami. Ayer ze współscenarzystą, Skipem Woodsem, obecnie najgorszym autorem kina akcji („Szklana pułapka 5”, „Hitman”, „X-Men Geneza: Wolverine”), próbują jednak usprawiedliwiać ich czyny, lecz robią to w sposób absurdalny, nierzadko przeczący logice. Bo „Sabotaż” to nie tylko wielki pokaz wulgarności, ale i głupoty.
TĘPE BUCE
Przykład – jeden z bohaterów budzi się pijany w swoim kamperze, tylko po to, aby odkryć, że jego wóz stoi na torach kolejowych i zaraz rozjedzie go nadjeżdżający pociąg. Pierwsze, na co wpada ten tęgi umysł to myśl, że przeparkuje auto, ale po odszukaniu kluczyków porzuca ten pomysł, wiedząc, że nie zdąży. Próbuje zatem otworzyć drzwi i uciec, ale te są zablokowane. Ostatnie sekundy swojego marnego życia spędza drąc się wniebogłosy, ustawiony centralnie przed pociągiem. Czy w samochodzie były okna? Oczywiście, mógł spróbować uciec w ten sposób. Czy miał pistolet, aby przestrzelić zamek w drzwiach? Bez wątpienia, przecież to agent DEA. Czy mógł nie stać na wprost jadącej na niego lokomotywy, a np. schować się na samym końcu kampera? Pewnie i tak by nie przeżył, ale szanse na ocalenie miałby nieporównywalnie większe. Zamiast tego robi wszystko, aby zginąć, co nieco kłóci się z wizerunkiem członka najlepszej jednostki antynarkotykowej, ale z drugiej strony może oni wszyscy mają skłonności samobójcze. Bohaterowie Ayera to albo tępe buce, albo psychopaci. I nawet grający najporządniejszego z nich Sam Worthington jest nie do wybronienia – jego głupota bierze się z tego właśnie, że jest współczujący i ma miękkie serce.
Moje zarzuty odnośnie nihilizmu biorą się również ze sposobu, w jaki reżyser inscenizuje sceny akcji oraz ukazuje śmierć na ekranie. Nie pozostawia niczego w domyśle, zatem jeśli kogoś przybili do sufitu i otworzyli brzuch, to widz zobaczy i zalaną krwią podłogę i flaki zwisające z nieboszczyka. Podczas pościgu samochodowego, który przeradza się w jatkę rodem z „Carmageddon”, krwi i trupów jest co niemiara, a zadźganego na śmierć trzeba jeszcze związać sznurem i schować do lodówki. Do tego dochodzi reżyserska bylejakość Ayera, od pewnego momentu czyniąca z „Sabotażu” dziełko klasy b – widać to właśnie w nie silących się na oryginalność sekwencjach akcji, gdzie najważniejsze są jak najczerwieńsze rozbryzgi i siła ognia. Również pomysł, aby kamerę zamontować na muszce karabinu, tak aby było widać strzelającego, wydaje się nietrafiony i tani.
ARNIE DAJE RADĘ
Opierając się na samych negatywach można by spróbować napisać pracę naukową o porażce „Sabotażu”, dlatego poprzestanę na tym, co już wymieniłem. Warto jednak zwrócić uwagę na samego Schwarzeneggera, który wydaje się najlepszym elementem całego filmu. W przeciwieństwie do swoich partnerów gra postać wyważoną, skomplikowaną, i nawet jeżeli trudno Breachera polubić, to sam aktor sprawia, że trzymamy z nim, na dobre i na złe. Poboczny wątek jego rodziny, o którym dowiadujemy się niejako po drodze, tłumaczy wiele, choć równocześnie wpisuje się w obraz bezsensownej przemocy, której Ayer hołduje. Finał, z Breacherem-mścicielem, jest natomiast wyjęty jakby z innego filmu – z jednej strony sprawia wrażenie kuriozum, bo tak bardzo nie pasuje do historii, jaką oglądaliśmy, z drugiej zaś daje zakończenie godne tego bohatera. Również duet Arnolda i Olivii Williams należy do nielicznych pozytywów, ale zapewne wynika to z faktu, jak bardzo wydają się do siebie nie pasować, a jednak obojgu udaje się uwiarygodnić ich współpracę.
Tytuł recenzji odnosi się do ponurego filmu Williama Friedkina z Alem Pacino, w którym poziom brutalności i nihilizmu również przekraczał dopuszczalną normę. O ile jednak „Zadanie specjalne” jechało na kontrowersji związanej ze środowiskiem homoseksualnym, a po latach doczekało się rehabilitacji w oczach wielu, o tyle „Sabotaż” ma do zaoferowania dużo mniej, jedynie krew i fucki. Wybaczę tę wpadkę Schwarzeneggerowi, bo wychodzi z niej obronną ręką, ale nie Ayerowi. Jeśli rzeczywiście postrzega świat jako miejsce brudne i ohydne, gdzie nie liczy się nic poza własnym interesem, to strasznie mi go żal. Jeśli natomiast chciał zrobić czysto eskapistyczny i rozrywkowy film, to jest z niego reżyser nieudolny, bo bawić się na „Sabotażu” nie sposób. Dzieło Friedkina przynajmniej nie udawało, tego czym nie jest.