Oszukać przeznaczenie (2000)
O tym, aby napisać tekst o pierwszej części Oszukać przeznaczenie, pomyślałem w związku z nadchodzącą kontynuacją Z archiwum X w przyszłym miesiącu. Mulder i Scully wracają do telewizji po czternastu latach od zakończenia ostatniego sezonu słynnego serialu, aby ponownie badać tajemnicze i niewytłumaczone zjawiska. Oba tytuły łączy natomiast duet scenarzystów, Glena Morgana i Jamesa Wonga, którzy wsławili się jednymi z najbardziej pamiętnych odcinków (m.in. przerażającym Home oraz ulubionymi wśród fanów spiskowej teorii dziejów Wspomnieniami palacza). Wraz z Jeffreyem Reddickiem napisali scenariusz do filmu kinowego na podstawie odrzuconego pomysłu do jednego z epizodów „iksa”, Wong postanowił zaś również debiutować nim jako reżyser. Oszukać przeznaczenie udało się na tyle, że przez następną dekadę nakręcono cztery sequele, tytuł stał się marką, zaś wszelkie konotacje z serialem Chrisa Cartera uleciały z pamięci widzów.
Ale nagle uświadomiłem sobie coś jeszcze. W tym roku filmowi Wonga stuknęło piętnaście lat! Kawał czasu, nawet jeśli tego nie czuć, co jest zasługą długiej żywotności serii, której ostatnia odsłona pojawiła się zaledwie cztery lata temu. Ale spojrzałem na te półtorej dekady z nieco innej perspektywy – w 2000 roku, gdy Final Destination (piękny, oryginalny tytuł) debiutował, również piętnaście lat minęło od premiery takich klasyków gatunku jak Re-Animator Stewarta Gordona, Powrót żywych trupów Dana O’Bannona oraz Postrach nocy Toma Hollanda. Kult tych horrorów u progu nowego millenium był niepodważalny. I zacząłem się zastanawiać nad statusem Oszukać przeznaczenie dzisiaj. Ile znaczy ten tytuł dla współczesnej publiczności, ile dla samego gatunku.
Jest to nie tyle tekst wspominkowy, co raczej rozliczeniowy. Czy czas był łaskawy dla kinowego debiutu panów z archiwum X?
Nastolatek Alex Browning (bardzo dobry Devon Sawa) wyrusza wraz ze swoją klasą na wycieczkę do Paryża, lecz tuż przed odlotem ma przerażającą i wyjątkowo realistyczną wizję katastrofy, jaka wydarzy się tuż po starcie. Spanikowany, próbuje ostrzec wszystkich przed zbliżającą się tragedią, lecz pokład maszyny opuszcza jedynie on i sześć innych osób (koledzy oraz nauczycielka). Jedni są źli na Aleksa za zmarnowanie im wyjazdu, inni zaniepokojeni jego zachowaniem, lecz gdy samolot rzeczywiście wybucha, oczy wszystkich z niepokojem i wyraźnym przestrachem kierują się na chłopaka. W jaki sposób przewidział katastrofę, jest niepojęte. Wkrótce jednak ocaleni zaczynają ginąć jeden po drugim, w wyjątkowo dziwnych i nieprzyjemnych okolicznościach.
Twórcy filmu bawią się typową dla slashera konstrukcją fabularną. Mamy kilkoro nastoletnich bohaterów oraz prześladującego ich tajemniczego i sadystycznego mordercę, miłośnika ostrych przedmiotów, wykorzystującego nieostrożność swoich ofiar. Ale ktokolwiek widział tę lub którąkolwiek kolejną odsłonę wie, że za wszystkimi zgonami stoi nie żaden szaleniec z maczetą bądź inny zamaskowany psychopata, lecz Śmierć we własnej osobie. Nie postać, żaden zakapturzony jegomość z kosą czy inna znana nam personifikacja kostuchy. W paru scenach przemyka cień, lecz poza tym obserwujemy niewidzialną działalność Ponurego Żniwiarza oraz krwawe efekty jego pracy. Z ust koronera (wygrywający swoje horrorowe emploi Tony Todd) dowiadujemy się, że oszukując Śmierć, narażasz się na jej odwet, a ten może przybrać różne formy.
Czasem zamach na życie któregoś z bohaterów jest tak koronkowo rozplanowany, że ekscytujemy się jego realizacją oraz tym, jak poszczególne elementy zostaną wykorzystane. Pęknięty kubek, z którego kapie alkohol, źle odłożony nóż, kawałek blachy pod przejeżdżającym pociągiem – części misternej układanki, która zawsze prowadzi do efektownego zejścia postaci na tamtej świat. Zdarza się, że nawet dla widzów atak następuje znienacka; pozbawiony finezji wykonania oraz suspensu wynikającego z samego oczekiwania, ale równie spektakularny i, przede wszystkim, skuteczny.
Głównym bohaterom także daleko do zidiociałej młodzieży, choć trudno ich nazwać postaciami z krwi i kości. Mamy zatem rezolutnego i wyczulonego na różne „znaki” Aleksa, skrytą piękność Clear, wyniosłego dupka Cartera, niezbyt rozgarniętego Billy’ego itp. Są to zaledwie szablony, służące scenarzystom przede wszystkim jako przykłady postaw radzenia sobie z katastrofą i jej następstwami. Ale to nadal nastolatki. Dlatego Aleksa ciągnie do lektury Penthouse’a po zobaczeniu w gazecie zdjęcia Clear podczas ceremonii pogrzebowej. Fotografia jest czarno-biała, dziewczyna niezbyt radosna, ale na jej widok niejeden poszedłby w ogień (wiadomo, Ali Larter).
Choć pierwsza połowa filmu ma wyjątkowo ponurą, by nie powiedzieć żałobną atmosferę, Wong nigdy nie zapomina, że kręci kino rozrywkowe.
Sposób, w jaki sygnalizuje pewne odstępstwa od normy, rzeczy, które zwracają uwagę Alexa swoją innością, sprowadza się do wyostrzenia mu (oraz widzom) zmysłów – samo zło czai się w dźwiękach wydawanych przez zmieniające się napisy na tablicy odlotów, zaś jeszcze wymowniejsza jest słyszana piosenka Johna Denvera, zmarłego w katastrofie lotniczej, co nie umyka uwadze bohatera. Browning wierzy, że pozostawiona na torbie podróżnej etykieta z poprzedniego lotu może zapewnić mu szczęśliwą podróż, a jej zdarcie, nie bez powodu ukazane w zwolnionym tempie, niejako pieczętuje tragiczny los. Fakt, że data jego urodzin jest taka sama jak godzina odlotu, nic nie tłumaczy, ale daje uczucie nieprzyjemnego mrowienia na całym ciele – coś jest nie tak. Coś jest bardzo nie tak.
A potem widzimy sceny bezpośrednio prowadzące do zgonów, pełne napięcia, gdy strumień wody porusza się w kierunku nic nie świadomego bohatera, czekając, aż ten wykona jeden fałszywy ruch i się poślizgnie, ale i humoru, bo w międzyczasie postać goli się, obcina sobie włoski w nosie, podłącza radio do niepewnego kontaktu. I każdy z tych momentów może być decydującym, ale nie jest. Wong wydłuża takie fragmenty w nieskończoność, a my śmiejemy się w duchu, podekscytowani tym, co zaraz zobaczymy. Jest to rodzaj gry wstępnej, nierzadko ciekawszej od tego, dokąd ona prowadzi. Same sceny śmierci są krwawe i diabelnie pomysłowe, jednocześnie szokujące. Oglądanie ich może budzić podziw inscenizacyjny, ale nigdy radość. Aż do ostatniej sceny.
Bartłomiej Paszylk w swoim Leksykonie filmowego horroru zarzuca Wongowi brak autorskiego pazura, kreśląc sytuację, która wymusiła na reżyserze zmianę zakończenia na mniej pesymistyczne niż to już nakręcone. A nowy finał, jaki wykorzystano w ostatecznej wersji filmu, jest właśnie efektownym i pociesznym zwieńczeniem historii Alexa i jego pechowych kolegów. Na ile to epilog zadecydował o dokręceniu kilku filmów więcej, trudno powiedzieć. Ale nie da się ukryć, że stopniowe przeobrażanie się cyklu z nadnaturalnego thrillera w stronę nihilistycznej, przepełnionej gore czarnej komedii zawdzięcza właśnie takiemu finałowi, a zwłaszcza ostatniemu ujęciu.
Widzimy w nim jednego z bohaterów, który zaraz straci życie, choć jeszcze o tym nie wie. Ma dosłownie chwilę, aby zapytać, kto będzie następny w kolejce do spotkania z kostuchą. Ironiczne podsumowanie całości, ale też całkiem inne spojrzenie na śmierć. Do tej pory Wong nie żartował sobie z niej, konsekwentnie dając do zrozumienia, że w samym akcie umierania nie ma nic śmiesznego. Zabawna może być pozorna przypadkowość, bądź sposób, w jaki dochodzi do zgonu, ale tylko to. Ostatnie trzy sekundy przeczą temu przekazowi, serwując nam mocny finisz za cenę sensu. Trudno nie weselić się po czymś takim – osobiście byłem wniebowzięty wychodząc z kina. Ale po piętnastu latach i czterech następnych próbach oszukania przeznaczenia dostrzegam, że to sam reżyser oryginału popchnął serię w niezbyt satysfakcjonującym kierunku. Próbował wyprostować sytuację, kręcąc poważną (jakkolwiek to brzmi, gdy mowa o całym cyklu) część trzecią, ale było już za późno. Horror zastąpiono czarnym jak smoła humorem.
Wystarczy jednak zapomnieć na chwilę o kontynuacjach i skupić się na oryginale. Oglądany dziś nie zaskakuje jak dawniej, lecz nadal pozostaje solidnym i pomysłowym dreszczowcem, wybijającym się na tle ówczesnych, a nawet obecnych młodzieżowych straszaków.
Co więcej, o kilka lat wyprzedza kreatywność twórców Piły, którzy również zauważyli, że zabić swoich bohaterów można na tysiąc i jeden sposobów. Trudno jednak nazwać Oszukać przeznaczenie prawdziwą klasyką gatunku. Nawet jako jego zagorzały fan mam opory, aby określić go mianem filmu kultowego, umieścić w panteonie horrorów „wybitnych inaczej”. Gdyby nie to ostatnie ujęcie…
korekta: Kornelia Farynowska