MAMA. Rozczarowanie
Kameralny film Julia Medema mógł wybić się ponad przeciętną. Niestety, w ogóle do tego nie aspirował. Zapomnimy o nim już w kilka godzin po wyjściu z seansu, a wracać do niego nie będziemy, bo nie ma do czego. W ustach pozostaje jedynie niesmak.
Mama to kameralny obraz zaledwie kilku aktorów opowiadający historię Magdy (Penelope Cruz), jej męża Raula (Alex Brendemühl), notabene doktora filozofii, zdradzającego ją z studentkami, a także ich syna piłkarza-amatora Daniego (Teo Planell). Są oni małżeństwem tylko teoretycznie, więc Magda dość szybko znajduje sobie nowego mężczyznę, Artura (Luis Tosar), który zajmuje się wyszukiwaniem nowych talentów piłkarskich. W tle przewija się sympatyczny doktor Julián (Asier Etxeandia, jako jedyny błyszczy), który uwielbia śpiewać. Magda choruje na raka piersi, przechodzi operacje, by następnie przeżyć kolejny nawrót choroby.
Być może należy docenić ten film za edukację Polek i Polaków w kwestii choroby, jaką jest rak piersi. Reżyser z pietyzmem oddaje proces (nierzadko auto) diagnozy, chemioterapie, amputacje piersi czy godzenie się z chorobą, z nadchodzącą śmiercią. To jedna z nielicznych zalet Mamy.
Zdjęcia i muzyka również są całkiem poprawne. Uroczy jest zwłaszcza Julián, który od czasu do czasu śpiewa. Przyjemny pomysł, dobrze zrealizowany. Na plus można zaliczyć grę aktorską młodego Teo Planella, wcielającego się w syna Magdy, który spisał się przyzwoicie, przynajmniej jak na standardy swojej grupy wiekowej.
Niestety! Potrzeba dużo więcej, by wyciągnąć ten film z najniższej półki, do której trafił. Scenariusz, pisany przez reżysera, jest słabiutki, brak tutaj jakichkolwiek punktów zaczepienia (poza wspomnianym wyżej rozśpiewanym doktorem), które sprawiałyby, że obraz ten zapadałby w pamięć. Dialogi są kiepskie, trudno utożsamić się z cierpieniem głównej bohaterki, która prawie po stoicku znosi spadające na nią nieszczęścia. Irytujący był brak chemii między Cruz a Tosarem, a przewijający się non stop motyw dziecka z sierocińca na Syberii, które miał adoptować Julián, jest raczej śmieszny niż poruszający. Umiejscowienie akcji w Hiszpanii dotkniętej największym od dziesięcioleci kryzysem to zmarnowany potencjał. Zasadniczo ograniczyło się to tylko do wspomnienia na początku filmu, że Magda jest bezrobotna.
Irytująca była również materialistyczna wstawka, gdzieś w trzech czwartych filmu. Arturo to człowiek wierzący, mamy nawet kilkusekundowe ujęcie modlitwy wraz z synem Magdy. Magda to ateistka. Rozumiem, że łatwo podlizać się ateistycznej mniejszości i ten pogląd na religię jest teraz w modzie, ale kilkuminutowy monolog Magdy, w którym wtłacza swoje „afirmujące życie” materialistyczne spojrzenie na rzeczywistość, był po prostu żałosny. O ile głębszy wymiar zyskałby film, gdyby Magda była na przykład umiarkowanie wierząca i pod wpływem doświadczenia choroby odzyskałaby (albo wręcz przeciwnie – utraciła) wiarę?
Penelope Cruz to za mało, by udźwignąć film. Zabrakło właściwie wszystkiego.
A przecież można zrobić perfekcyjny film oparty na dialogach, na przykład The Social Network. Oczywiście to nie ta liga, jednak może wystarczyłoby pójść w tamtym kierunku?
No i te przeklęte trzy jedynki, bo właśnie tyle trwał film. Słodki Jezu, historię można było spokojnie skrócić o dwadzieścia-trzydzieści minut, nic by na tym nie straciła. Dłużyzny, wątki prowadzące donikąd to wizytówka Mamy.
Swoją drogą, sala niejednokrotnie wybuchała śmiechem w momentach, w których nie widziałem nic zabawnego. Być może to moje kiepskie poczucie humoru, a może był to ich śmiech przez łzy?
Trzymajcie się z daleka. To najlepsza rada, jaką mogę mieć dla niedoszłych widzów Mamy. Czas poświęcony na ten film spożytkujecie lepiej, jeśli poczytacie o raku piersi bądź też zachęcicie swoich najbliższych do badań. Mogło być dobrze, wyszło, niestety, tragicznie.
korekta: Kornelia Farynowska