LOST RIVER – Alegoria wielkiego rozpadu
Wchodzący właśnie, z ponad rocznym opóźnieniem, na ekrany polskich kin „Lost River” w reżyserii debiutującego w tej roli Ryana Goslinga, to ten typ produkcji, którą trzeba poczuć, odkryć i odebrać synapsami nerwowymi zamiast chłodno studiować oraz poznawać intelektualnie czy narracyjnie. Widoczne są tu inspiracje – zarówno na poziomie konceptualnym jak estetycznym – kinem Davida Lyncha, Gaspara Noego oraz Nicolasa Windinga Refna, bliskiego przyjaciela aktora: dominuje podobny obezwładniający chaos fabularno-montażowy, dotkliwy bezład i pozorna bezcelowość.
[quote]Intryga, bardzo pretekstowa, oszczędna, wyjątkowo lapidarna, jest jedynie punktem wyjścia do filmu, mającego zaspokoić widza bodźcami audiowizualnymi.[/quote]
Pytanie tylko rodzi się fundamentalne – na ile „Lost River” trafiło do globalnej dystrybucji (goszcząc uprzednio w konkursach głównych na najważniejszych światowych festiwalach), dzięki nazwisku Goslinga otwierającym każde drzwi, a na ile ze względu na swoją jakość?
Detroit w tym filmie to miasto straconych szans, synonim kryzysu, obszar wyjałowiony z wszelkiej energii witalnej, na którym ciąży klątwa. Billy (znana z serialu „Mad Men” Christina Hendricks), matka samotnie wychowująca dwóch synów, zalega z opłatą czynszu, co grozi utratą domu i przymusową eksmisją. Zamiast jednak wyjechać z tego przeklętego miejsca, jak większość obdarzonych zdrowym rozsądkiem osób, postanawia walczyć o swoje. Trafia więc do jednego z tych specyficznych klubów, które mogą powstać jedynie w tak nieszczelnej, podupadającej rzeczywistości toczonej przez raka stopniowej degeneracji. Do tego przybytku wprowadza ją Kitty Cat (Eva Mendes), perfomerka i bogini perwersyjnych potrzeb. Pod jej opieką kobieta wchodzi w świat brudnych potrzeb opętanych mrocznymi żądzami mężczyzn – godzi się więc, z pobudek finansowych, na zaspokajanie ich w trakcie specyficznego seansu, teatru zezwierzęcenia. Unieruchomiona zostaje w przezroczystej powłoce, chroniącej przed fizycznym kontaktem, a przychodzący faceci mogą odgrywać w jej obecności sceny zadowalające ich chore fantazje o gwałcie bądź torturowaniu.
Jej syn, Bones (Ian De Caestecker), podobnie jak matka kurczowo trzyma się miasta, gdzie się urodził, żyje tą przeszłością lecz myśli o przyszłości – aby załatać rodzinną dziurę budżetową sprzedaje zebraną ze zgliszczy miedź. Kradzieże te nie odpowiadają Bully’emu (świetny Matt Smith), który z błędnym wzrokiem i obłędem krążącym we krwi, rozbija się po ulicach swoim autem, na dachu którego ma zamontowany tron – w końcu jest królem, demoniczną ikoną tego rozkładającego się miejsca. Samochodem kieruje Chińczyk, któremu psychopata obciął wargi. Terroryzują okoliczną społeczność, złożoną z pogrążonych w beznadziei osób wykluczonych z życia. Wegetujących, pozbawionych nadziei, będących świadkami zatapiania się świata w mroku, który coraz trudniej przebić wzrokiem by dostrzec trochę światła.
[quote]Gosling świetnie panuje nad obrazem i dźwiękiem. Dołożył wszelkich starań aby widz mógł wskoczyć, bez skręcenia sobie karku, w ten oniryczny świat.[/quote]
Surrealistyczna forma jest tu celem nadrzędnym i wartością samą w sobie. Często także pudrem, starającym się przykryć nieudolności na poziomie scenariusza. Pod tym fantazmatem nie kryje się żadna konkretna historia – to film-teledysk, doskonała iluzja, hipnotyzujący obraz o odchodzącym, rozpadającym się na kawałki świecie, odważny audiowizualnie, ale nie mający podwalin w postaci sensownej opowieści.
Z ekranu bije jednak pasja, twórczy żar i ekspresja. Sporym plusem filmu w tym kontekście jest to, z jak zaskakującą lekkością się go ogląda. Półtoragodzinny seans tego obrazu mija bardzo szybko. Zazwyczaj tego typu produkcje – wymieniając chociażby „Inland Empire” Lyncha – są nużące, ciężkie, bełkotliwe w sposób przytłaczający. Z „Lost River” jest inaczej. Ogromna w tym zasługa świetnego wyczucia tempa, wysmakowanych kadrów i genialnej korelacji między muzyką i obrazem, zespolonych ze sobą i współgrających w idealnej symbiozie. Wycieczka po tym przedsionku piekła ma więc uzależniający rytm, dzięki wyjątkowym barwom i hipnotyzującej warstwie muzycznej.
„Lost River” nie miało ambicji bycia wielką metaforą lub uniwersalną przypowieścią o Ameryce czasu kryzysu gospodarczego, nieuchronnie zmieniającym się świecie czy moralnej apokalipsie. Film powstał z egoistycznych pobudek, czego w wywiadach nie krył sam Gosling, chcący przekuć swoje odjechane wizje i szalone pomysły w film. Wyjątkowo hermetyczny i pozbawiony grupy docelowej. Powstała ekstremalnie autorska produkcja, mogąca dotkliwie rozczarować nieprzygotowanego widza. Albo się ją pokocha, albo znienawidzi – sądząc po ocenach, najczęściej dzieje się to drugie.
[quote]Trudno jednoznacznie ocenić czy eksperyment, jakim jest debiut Goslinga jako scenarzysty i reżysera, należy do udanych.[/quote]
„Lost River” to fantasmagoryczna opowieść wydestylowana z marzeń i koszmarów sennych, wydająca się być rojeniami chorego, zmęczonego umysłu, nakręcona jednak z zaskakująco dużym wyczuciem jak na debiutanta (na pewno pomogła w tym współpraca z cenionym operatorem Benoitem Debie – autorem zdjęć do m.in „Wkraczając w pustkę”, „Kalwarii” czy „Spring breakers”).
Seans obrazu jest więc gwarantem pokręconego, psychodelicznego tripu – filmowym paradoksem, który mimo wielu bardzo często zbyt oczywistych zapożyczeń, odwołań oraz wzorców, wydaje się być powiewem świeżości w dość konserwatywnym przemyśle filmowym, bojącym się testować nowe rozwiązania, mogące rozczarować pełnego przyzwyczajeń klienta fabryki snów.