LISTY DO M. Feel-good movie po polsku
Polska komedia romantyczna. Chyba każdy z nas reaguje na te trzy słowa tak samo: najpierw parsknięcie ironicznym śmiechem, a następnie grymas zażenowania na twarzy. Możecie sobie zatem wyobrazić moją reakcję, kiedy koleżanka uświadomiła mi, że to właśnie na „Listy do M.” wybierzemy się do kina. Oczyma wyobraźni zobaczyłem plejadę polskich „gwiazdek”, które po raz kolejny grają te same role, tymi samymi minami i wypowiadają dialogi tak suche, że Państwowa Komenda Straży Pożarnej ogłasza 3 stopień zagrożenia pożarowego. Niestety, skoro powiedziało się „A” trzeba powiedzieć „B”, wszak kobietom się nie odmawia. Po serii narzekań i prób zmiany filmu, usiadłem zniesmaczony w sali kinowej i czekałem na początek seansu jak na ścięcie, ale, jak to w okresie przedświątecznym bywa, zaczęły dziać się prawdziwe cuda.
Konstrukcja filmu od razu skojarzy nam się z brytyjskim „To właśnie miłość”, gdzie życie i miłość mieszkańców Londynu przecina się i osiąga zenit w Wigilię Bożego Narodzenia. W filmie Mitji Okorna akcja dzieje się 24 grudnia, gdzie w ciągu jednego dnia losy pięciu kobiet i pięciu mężczyzn krzyżują się ze sobą w mniejszym lub większym stopniu. Na ekranie śledzimy historię pomiatanego i noszącego znamiona nieudacznika negocjatora policyjnego, samotnie wychowującego synka prezentera radiowego, żigolaka i lekkoducha, bezdzietnego małżeństwa oraz młodej dziewczyny szukającej miłości. Główne wątki dopełniane są przez kilka historii pobocznych, w których to poznajemy kolejnych bohaterów.
Historie przeplatają się sprawnie i bez nachalności. Tak dobrze rozpisanego rodzimego filmu z tyloma bohaterami nie widziałem od „Testosteronu”. Co prawda postacie bywają stereotypowe, a sama historia nie jest wybitnie oryginalna, ale nie o to przecież chodziło. Mocną stroną są także dialogi. Kiedy trzeba śmieszne, innym razem wzruszające. Brak silenia się na „zajebistość”, nie uświadczymy również onelinerów, które pasowałyby tutaj jak pięść do nosa. Podobnie sprawa ma się z lokowaniem produktu, zostało to wprowadzone subtelnie i bez nachalności, co w polskich filmach nie zawsze wychodzi.
Jednak największe moje obawy budziła nie fabuła, a obsada. Nazwiska, które przewijają się przez ekran, u osób, które nie lubią rodzimego kina, mogą wywołać palpitacje serca.
Adamczyk, Małaszyński, Karolak, Dygant oraz cała reszta, to dla mnie osoby tak ograne, że mam wrażenie, iż występują w każdym filmie z nad Wisły. Na szczęście aktorzy spisali się świetnie. Adamczyk przestał być płaczkiem i sierotą, Małaszyński przereklamowanym amantem, a Karolak wreszcie zagrał rolę, która nie jest irytująca, a autentycznie śmieszna. Jednak najlepszą postać stworzył Maciej Stuhr od którego, aż bije sympatia i ciepło. Również drugi plan, na czele z dawno niewidzianym na dużym ekranie Wojciechem Malajkatem, stanął na wysokości zadania. Brawa należą się także małym aktorom – Jakubowi Jankiewiczowi oraz Julii Wróblewskiej, którzy kupili mnie od samego początku, a muszę dodać, że nie cierpię kreacji dziecięcych w komediach romantycznych. Ekipę dopełniają nestorzy polskiego kina, czyli Beata Tyszkiewicz oraz Leonard Pietraszak, którzy mimo, iż nie dostają zbyt wiele czasu na ekranie, to, gdy tylko się pojawiają, kradną każdą scenę.
Pod względem technicznym obraz słoweńskiego reżysera broni się znakomicie.
Do dużego worka plusów zaliczyć trzeba wygląd Warszawy. Zdjęcia i scenografia sprawiają, że stolica wygląda magicznie i mimo, iż mamy dopiero połowę grudnia, można poczuć magię świąt. Także soundtrack, na czele z wieloma świątecznymi hitami sprawia, że mam ochotę ubrać choinkę i napić się ciepłego barszczu przegryzając go pierogiem.
Okres świąt to czas magiczny, w którym dzieją się różne cuda. Dałem się przekonać na seans polskiej komedii romantycznej, która okazała się być świetnym filmem. Bawiłem się znakomicie, historia mnie zaangażowała, bohaterowie nie byli mi obojętni, a przy piosenkach zdarzyło mi się radośnie tupać nogą do ich taktu. Na twarzy zamiast grymasu zniesmaczenia zagościł uśmiech, który trzyma mnie do teraz. „Listy do M” to nie jest kino ambitne, ale też nie stara się takim być. To typowy feel good movie ze świetnym klimatem, na który o dziwo mam ochotę iść jeszcze raz. W okresie świątecznym pozycja obowiązkowa. Jednak dobrze się czasami pomylić.
Tekst z archiwum film.org