Krwawa łaźnia DEADPOOLA
Burzenie czwartej ściany w komiksie jest łatwe – postacie proszą czytelnika o przewrócenie strony, zwracają się do niego bezpośrednio, egzaminują jego erudycję, wchodzą z nim w metakomunikację. Tego typu opowieści w historiach obrazkowych zawsze zapowiadały nie tyle renesans, co pewien bezruch. Przyjemny bezruch oznaczający pewność siebie i narracyjną niezależność. Tak właśnie było w przypadku „Animal Mana” Granta Morrisona.
Sam fakt, że kinowy Deadpool w końcu powstał, oznacza że kino superbohaterskie ma się dobrze i rozrosło się bardziej niż byśmy mogli to przewidzieć kilka lat temu. Takie przemyślenia mnie nachodzą, gdy wychodzę z kina. Z drugiej strony mam to w gdzieś – bo uśmiałem się solidnie na tej krwawej, pryncypialnie zabawnej i bezpretensjonalnej rozrywce, aż mi z nosa pociekło.
O to właśnie chodzi, że Deadpool nie jest autoparodią, nie zieje z gatunku, nie realizuje strategii prześmiewczej i nie wykręca celowo klisz fabularnych.
Wszystko, co w tym filmie jest wyjątkowe, opiera się na zdolności głównego bohatera do komentowania rzeczywistości, można to równie dobrze uznać za magiczną umiejętność. Wyjątkowość wynika więc z narracji, a nie aspiracji parodystycznych. Zresztą, są plany na to, żeby włączyć głównego bohatera w szerszy świat składający się z Foxowej części komiksowego uniwersum Marvela. Historia Wade’a Willsona, chorego na raka młodego człowieka, który poddaje się eksperymentowi czyniącemu z niego, jak mówi jedna z postaci pobocznych, totalnie unfuckable oraz całkowicie crazy, jest nawet do pewnego momentu bardzo nihilistycznym originem, czyli opowieścią o narodzinach herosa. Można nawet uznać, że podejmuje problem straty tożsamości oraz miłości. Gdy dawna dziewczyna Deadpoola jest w niebezpieczeństwie, ten zupełnie niezainteresowany altruizmem arcyłajdak o przerośniętym ego musi wziąć sprawy w swoje ręce. Wziąć sprawy w swoje ręce i zmienić się w bohatera – prawda, że brzmi jak mocno wyświechtany temat kina trykociarskiego? Najważniejsze, co wyróżnia ten film na tle produkcji o zamaskowanych mścicielach, mieści się własnie w konstrukcji tytułowego szalonego skurczybyka.
Siła filmu Tima Millera tkwi więc w absurdalnym, wulgarnym, ale i metakomunikacyjnym humorze. Dostaniemy więc, podobnie jak w filmach z serii Jump Street, kilka mrugnięć okiem do sytuacji finansowej wielkich studiów filmowych, mało subtelną, ale przez co szczerą polewkę z wątpliwych wyborów aktorskich Ryana Reynoldsa oraz refleksje o sytuacji podzielonego producencko uniwersum Marvela. Występ gościnny dwóch X-menów jest tutaj nienachlany i nie wydaje się być tylko po to, aby wpisać Deadpoola w szerszy kontekst. Dowcipy mimo wszystko przypominają mi bardziej to, co z popkulturą robił South Park niż Family Guy – samo żonglowanie nawiązaniami nie jest najważniejsze. Chyba warto docenić reżysera, że nie obrał najbardziej oczywistej drogi, a po prostu próbował z kilkoma, a każda z nich ćwiczy naszą przeponę. Tak to powinno być robione i wie coś o tym Ryan Reynolds, który występem w Deadpoolu rehabilituje się w oczach widzów za nieudane mariaże z kinem superbohaterskim.
W warstwie wizualnej wszystko jest poprawne, oczywiście oprócz tego, co jest niepoprawne. Film ma niezłe efekty specjalne, ale nowością jest zupełny brak skrępowania kategorią wiekową. Dojrzałość wizualna wynika z tego, że od początku wiedziano, iż ma to być wulgarna, pełna cycków i posoki jatka, bo inaczej postać Wade’a zostanie znowu sprofanowana. Nie chodzi więc o epatowanie brutalnością, ale o bycie wiernym oryginałowi. Co innego dźwięk i muzyka – tutaj jest lepiej niż dobrze. Ścieżka dźwiękowa Junkie XL to kolejna po Mad Maksie świetna mieszanka elektroniki, gitarki i moim zdaniem trochę inspirowana grami komputerowymi z lat dziewięćdziesiątych. Nóżka drży, jest przyjemnie i spójnie.
Nie wiem, dla kogo jest ten film, ale wiem, kto na niego pójdzie – dzieciarnia, która teoretycznie nie powinna tego robić oraz my, wychowane na amerykańskiej popkulturze zepsute, duże dzieciaki, które wiele niegrzecznych rzeczy już widziały (przynajmniej na papierze i ekranie). Najważniejsze jest jednak coś innego – kino superbohaterskie dojrzało i jest gotowe na Deadpoola, bo to ważny, gatunkowy krok. Polecam ten dobrze wysmażony stek.