Idealne matki
Skaliste wybrzeże Australii. Pełne słońce, seledynowe morze i dwie kobiety leżące na, niemal bezludnej, plaży. „Czy my to zrobiłyśmy?” – pyta jedna z nich, przyglądając się młodym surferom. „Tak, to nam się udało” – z dumą w głosie odpowiada druga.
Czekający na dobrą falę chłopcy to ich synowie. Kamera fetyszyzuje ich ciała, prezentowani są niczym młodzi bogowie. Gdy biegną po skąpanej w słońcu plaży, widzimy w zbliżeniu jak krople wody odbijają się od ich opalonej, jędrnej skóry. „Są piękni” – zgodzą się ze sobą Lil i Roz, przyjaciółki z dzieciństwa. Bardzo sobie bliskie, przez otoczenie uważane nawet za parę. Ich synowie również są dla siebie najlepszymi przyjaciółmi. Niczym jedna wielka rodzina. Mieszkają obok siebie w nowocześnie zaprojektowanych, acz przytulnych domach stojących tuż nad brzegiem morza. Warunki, w których rozgrywa się ta historia, to właściwie raj na ziemi – idealni ludzie, idealna pogoda, idealne zajęcia (Roz prowadzi galerię sztuki, Lil zajmuje się sprzedażą jachtów). Trudno byłoby uwierzyć, że tym kobietom może czegoś brakować. A jednak…
Pewnej nocy idylla zostaje zakłócona. Roz daje się uwieść synowi swojej przyjaciółki i idzie z nim do łóżka. Syn Roz, widząc, co zaszło, najpierw nie może znaleźć sobie miejsca. Mówi o wszystkim Lil. Oboje nie wiedzą, jak się do tego odnieść, trudno im uwierzyć w to, co się stało. Aż w końcu sami spędzają razem noc. Nie kończy się jednak na pojedynczych chwilach słabości. Jedna z kobiet jest wdową, mąż drugiej wyjechał do pracy w innym mieście – namiętność jest właśnie tym, czego brakuje ich „idealnym życiom”. Sytuacja ta rozpoczyna czteroosobowy układ, oparty nie tylko na seksie, ale też specyficznej, familijnej relacji między przyjaciółkami i ich synami.
Trudno nie zgodzić się z tym, że punkt wyjścia filmu jest co najmniej intrygujący. Kontrowersyjny scenariusz na podstawie opowiadania noblistki Doris Lessing (które z kolei ponoć oparto na faktach) mógł być przepustką do powstania naprawdę oryginalnej, angażującej produkcji. Ten potencjał nie został jednak w pełni wykorzystany. Trudno powiedzieć, jakie były intencje pani reżyser, Anne Fontaine („Coco Chanel”) – moim zdaniem, nie do końca wiedziała, w jaką stronę chce pchnąć tę historię. Ciekawy temat traktowany jest przez nią dość powierzchownie.
Niektórzy recenzenci tłumaczą, że stara się być obiektywna, że próbuje unikać osądzania swoich postaci… Z drugiej strony, daleka jest też od dokumentalnego podejścia. Tworzy na ekranie bardzo specyficzny, poniekąd sztuczny, nieznany widzowi świat, ale nie pozwala się w niego zagłębić. Ostatecznie, intrygujący punkt wyjścia filmu, jest też jego punktem dojścia (co podsumowane jest zresztą finałową sceną-klamrą). „Idealne matki” to po prostu losy kontrowersyjnej relacji dwóch kobiet i ich synów na przestrzeni lat. Tylko tyle. A może jednak „aż”?
Trzeba przyznać, że Fontaine swoim anglojęzycznym debiutem potwierdza, że ma fach w ręku. Dobrze radzi sobie z przeskokami czasowymi, umie wytworzyć specyficzny klimat, świetnie też prowadzi aktorów.
Wcielające się w matki, Naomi Watts i Robin Wright, tworzą tutaj naprawdę udane, kontrastujące ze sobą kreacje. Zwłaszcza ta druga, jako opanowana i racjonalna, a jednocześnie łaknąca uczucia Roz, daje tu popis swoich umiejętności. Cieszy to tym bardziej, że Wright od dłuższego czasu nie miała do zagrania tak dużej, ciekawej roli. Tym razem dostała swoją szansę i w pełni ją wykorzystała. Obie aktorki musiały też zmierzyć się z trudnymi scenami erotycznymi, nakręconymi jednak z klasą i smakiem. Nieco gorzej wypadają na ich tle panowie – znany z „Królestwa zwierząt” James Frecheville oraz Xavier Samuel, ulubieniec nastolatek z trzeciej części „Zmierzchu”. Prawdą jest jednak, że nie mieli tu dużo do zagrania. Ich postaci są dość jednowymiarowe, sztuczne, przypominają żywe posągi.
I tutaj właśnie zaczyna się największy problem „Idealnych matek”. W tę historię (choć niby prawdziwą) po prostu się nie wierzy. Podczas oglądania w głowie powstaje zbyt wiele pytań. Na przykład, czy chłopcy rzeczywiście nie znają atrakcyjnych dziewczyn w swoim wieku? A jeśli tak, to dlaczego nie są nimi zainteresowani? Aż do wyjazdu jednego z synów do Sydney, nie mamy możliwości oglądania ich w szkole lub wśród znajomych. Wygląda to tak, jakby spędzali czas tylko w dwójkę, surfując i opalając się. Oczywiście, można było tę kwestię wytłumaczyć trzymaniem ich pod kloszem idealnego życia, specyficzną relacją matek, mającą swój początek w dzieciństwie itd. – w filmie nie ma jednak nawet cienia takiej drogi interpretacji.
Trudno przejąć się też kulminacyjnym punktem historii – zagrożeniem w postaci osądu otoczenia. O nim bowiem tylko się mówi. Jedna z matek powtarza o „przekroczeniu granicy”, boi się oceny sąsiadów, a tak naprawdę, oglądając film ma się wrażenie, że ci sąsiedzi nie istnieją. Te konkretne warunki, czyli sztucznie wykreowana, idealna do bólu, rajska wysepka, to przecież nie miejsce dla ograniczonych, tępiących cudzy styl życia ludzi. Świat przedstawiony na ekranie (przepięknie sfotografowany przez Christophe’a Beaucarne’a) jest aż zbyt cudowny, by uwierzyć, że mogą w nim istnieć tego typu problemy. Sytuacji nie poprawiają też dialogi. Christopher Hampton, scenarzysta „Niebezpiecznych związków” i „Pokuty”, tym razem odstawił fuszerkę. Niektóre rozmowy bohaterów do żywego przypominają wymiany myśli z „fabularnych” filmów porno. Ponadto, są tutaj sceny tak absurdalne i przypadkowe, że wywołują niezamierzone wybuchy śmiechu widowni. Tego typu wpadki, przy temacie tak kontrowersyjnym i wymagającym delikatnego podejścia, bolą niestety podwójnie.
Mimo wszystkich grzechów „Idealnych matek”, to wciąż kawałek całkiem niezłego kina. Mamy tu do czynienia z typowo europejską (w tym wypadku, francuską) produkcją, o tyle wyjątkową, że po angielsku, dziejącą się w Australii, z tamtejszymi aktorami oraz jednym wyjątkiem w postaci Robin Wright prosto z Hollywood. Jest tu ciekawy temat, są piękne zdjęcia, dobre kreacje aktorskie – trudno odmówić temu filmowi pewnego smaku i elegancji. Na plus zaliczyć także trzeba to, iż oba związki nie zostały przedstawione według tego samego schematu, ale wręcz z zaznaczeniem dzielących ich różnic. Tym bardziej szkoda, że film nie wykorzystuje do końca swojego potencjału. Nie zmusza do myślenia, wszelkie pytania ucina prostym „bo tak”. Dopiero końcówka korzysta z jakiegokolwiek ciągu przyczynowo-skutkowego, przybiera poważniejszy ton i daje szansę na analizę przedstawionej historii. Wydaje się jednak, że to za mało i za późno.
Ostatecznie, film ten jest przede wszystkim stylowo nakręconym, estetycznym obrazkiem. Intryguje jedynie na początku. Potem – nuży, śmieszy, dziwi, a wszystkie te emocje są dość letnie. Wszechobecna w „Idealnych matkach” australijska woda okazuje się nie być tajemniczym, wielkim, wzburzonym oceanem, ale lazurową, piękną, acz płytką sadzawką.