search
REKLAMA
Nowości kinowe

Hobbit: Niezwykła podróż

Tekst gościnny

9 stycznia 2013

REKLAMA

Produkcję rodzącej się w bólach ekranizacji „Hobbita” z uwagą śledziłem od samego początku, nie tylko przez miłość do tolkienowskiej mitologii i jacksonowskich ekranizacji, lecz również z powodu osobistej fascynacji koncepcyjną i produkcyjną stroną filmowego Władcy Pierścieni. Od najmłodszych lat, interesując się fantastyką we wszelkim wydaniu, zachwycał mnie sposób, w jaki artyści, tacy jak John Howe, Alan Lee oraz Richard Taylor i jego ekipa z Weta Workshop pod przewodnictwem Jacksona, przekuwali powszechnie znane archetypy fantasy na filmowy język.

Była to stylistyka i wizualne stereotypy, które w popkulturze widzimy na co dzień we wszelkiego rodzaju grach czy książkach, tutaj jednak osiągnęły one zupełnie nową jakość, do której poziomu do tej pory nikomu nie udało się przebić. Wprawdzie na pierwszy rzut oka trylogia Jacksona, mogła wyglądać na zwykłego, hollywoodzkiego giganta z budżetem wystarczającym do inwazji na małe państwo i rozmachem definiowanym jedynie przez ilość zer w liczbie stworzonych rekwizytów i kostiumów, jednak pod wieloma względami była to produkcja absolutnie przełomowa, fascynujący proces twórczy niepodobny do niczego innego w historii amerykańskiego kina. Za ładnymi obrazkami kryło się tam dużo więcej niż widać było na pierwszy rzut oka – nie wspominając o tym, że były to przede wszystkim świetne filmy, tworzące jedną z najwartościowszych kinowych trylogii. Jeszcze lata po zakończeniu przez Jacksona swojej ekranizacji, z uwagą śledziłem poczynania talentu odpowiedzialnego za przeniesienie „Władcy Pierścieni” na ekrany, a sposobność ponownego spotkania całej ekipy i obserwowania efektów ich drugiego podejścia do mitologii Śródziemia , była dla mnie niemal równie ekscytująca jak perspektywa obejrzenia samego filmu.

Od samego początku stałem też murem za Jacksonem, popierając go jako najwłaściwszego kandydata na stołek reżysera i broniąc w licznych forumowych dyskusjach. Można powiedzieć, że przez długi czas byłem wręcz kimś na kształt jego apologety. Bo trzeba przyznać, że nie jest to filmowiec, którego łatwo zaakceptować w całości, wraz ze wszystkimi cnotami i przywarami. Jego filmowa wrażliwość, odpowiadająca za przebłyski kreatywnego geniuszu, często potrafi objawić się jako niemalże efekciarska przesada czy brak wyczucia. Czasami wydaje się być bardziej przejęty samym procesem twórczym, niż końcowym efektem. Jak bawiący się w najlepsze spec od efektów specjalnych, któremu ktoś nagle powierzył reżyserię.

Jednak im więcej faktów na temat ekranizacji wychodziło na światło dzienne, tym więcej  pojawiało się wątpliwości. Z czasem, moje poparcie dla Jacksona, musiało zmierzyć się ze świadomością jego słabości, którą dotąd skutecznie spychałem na dalszy plan, ze względu na sympatię do reżysera i podziw dla pracy, jaką wykonał przy oryginalnej trylogii. Najwięcej obaw wywołała decyzja o rozbiciu ekranizacji wpierw na dwa, później na trzy filmy. Natychmiast fani zaczęli wyrażać wątpliwości na temat sposobu, w jaki scenariusz zostanie rozciągnięty na potrzeby trzech trzygodzinnych filmów oraz sztucznego faszerowania fabuły niekanonicznymi elementami. Tym akurat przejmowałem się najmniej, bo wiedziałem, że wbrew temu, co większość sądzi na temat „Hobbita”, w opowieści tej jest wystarczająco materiału. Może nie w samej książce, ale w licznych dodatkach i adnotacjach, którymi Tolkien zapełniał niewyjaśnione dziury i znaki zapytania w fabule Hobbita, oraz ujawniał miejsce, jakie ta opowieść zajmowała w szerszym obrazie Śródziemia. Bo choć jeszcze lata po premierze książki czytelnicy byli zupełnie nieświadomi kontekstu opowieści czy istnienia jakiejś większej rozbudowanej mitologii, to Tolkien już pisząc słowa „W pewnej norze ziemnej mieszkał sobie hobbit”, miał w głowie poukładane podwaliny świata i historii, której ta opowieść miała być jedynie małą częścią. Tak więc na brak materiału źródłowego Jackson nie mógł narzekać.

Problem idei „Trylogii Hobbita”, w mojej ocenie tkwił gdzie indziej.

Tam i z powrotem. Z paroma postojami.

Choć „Powrót Krola” był tą częścią sagi z największą ilością nagród na koncie, to z czasem, gdy emocje opadły, a całość można było ocenić trzeźwym okiem, to „Drużyna Pierścienia” zajęła w świadomości kinomanów miejsce najlepszego filmu z całej trylogii.  Było to przygodowe kino idealne. Świetnie skrojona podróż z perfekcyjnym tempem. Najbardziej zróżnicowana pod względem klimatu, przebytych lokacji i zawartych emocji, związanych razem w niesamowicie zgrabny – jak na tak długi film – sposób. W niektórych aspektach „Drużyna” wyróżniała się na tle pozostałych części tak bardzo, że momentami można było odnieść wrażenie, że odpowiada za nią inny reżyser. Choć był to dopiero początek sagi Wojny o Pierścień, to pod względem dawkowania nastroju i sterowania emocjami widzów, był to zdecydowanie najbardziej kompletny i pełny film trylogii, dający uczucie przebycia autentycznej i zróżnicowanej podróży i jedyna część z wyraźnie narracyjnie wydzielonym początkiem, środkiem i końcem, pomimo tego, że – technicznie rzecz biorąc – nie miała właściwego fabularnego zakończenia.

Gdy po raz pierwszy zaczęto kontemplować możliwość ekranizacji “Hobbita”, niektórzy (w tym ja) patrzyli na ten film właśnie jak na potencjalną nową, lepszą „Drużynę”. Bo fabuła “Hobbita” to klasyczna, wzorcowa nowa przygoda i filmowa podróż, tak ładnie podsumowana przez podtytuł książki –  „Tam i z powrotem”. Rozpoczynająca się wprowadzeniem niechętnego bohatera, następnie prowadząca widza przez masę przygód, charakterystycznych lokacji i postaci, wreszcie kończąca się epicką bitwą, walką ze smokiem (mającego w tej opowieści role klasycznego strażnika wrót) i triumfalnym, choć słodko-gorzkim powrotem do domu, po którym nasz bohater już nigdy nie będzie taki sam. Bam – napisy końcowe.  Właśnie w tym klasycznym formacie opowieści i historii złożonej ze świetnie dobranych i  kipiących od filmowego potencjału archetypów fantasy, tkwiła perspektywa arcydzieła kina przygodowego. Robienie z tej fabuły trylogii byłoby marnowaniem tego potencjału, tego ogólnego rysu opowieści, tego zgrabnego dawkowania emocji. Rozciągając i dzieląc historię w ten sposób, jedną rewelacyjną przygodę zamieniamy na trzy filmy, z których żaden nie będzie miał tak zgrabnego emocjonalnego rozpisania i tempa, jak jeden film. Nie będzie uderzać z taką mocą i zamiast wyraźnego tematycznego podziału początek-środek-koniec, będzie jedynie niezgrabnym zlepkiem scen akcji i migających przed ekranem lokacji. Niczym „masło rozsmarowane na za dużej ilości chleba”, jakby to powiedział Bilbo.

Fuck Yeah Tolkien!

Jako fan pracy magików z Weta Workshop i Jacksonowskiego podejścia do produkcji filmów, z wypiekami na twarzy oglądałem coraz częściej pojawiające się zakulisowe making-ofy i dzienniki reżyserskie, w których rozpoznawałem pasję znajomą mi z oryginalnej trylogii. Jednak jako kinoman, nie widziałem w tym żadnej przewodniej myśli, jakiegoś pomysłu na tę serię, czegoś co sprawi, że te trzy filmy będą czymś wartościowym same w sobie, zamiast być po prostu technologicznie ulepszoną, ale fabularnie i narracyjnie rozwodnioną powtórką z rozrywki. Zamiast tego widziałem obsadę i ekipę bawiących się w najlepsze i kręcących film na zasadzie „Fuck Yeah Tolkien!” – czyli po prostu sielankowej realizacji różnych fantastycznych elementów – trolli, elfów, orków, w przekonaniu, że te obronią się same, bez zastanowienia czy ktokolwiek poza fanami znajdzie to interesującym, a czy mityczne stworzenia nadal będą robić wrażenie po dziesięciu latach, gdy nowatorstwo już uleciało. Dziś niestety nie wystarczy po prostu pokazać na ekranie imponującą mordę jakieś bestii wykreowanej w CGI, musi ona przede wszystkim robić wrażenie na poziomie scenariusza.

Będąc fanem Śródziemia i od lat pochłaniając fantasy we wszelkiej formie, należałem do targetu, do którego film ten był skierowany, jednak patrząc na to wszystko nie mogłem doszukać się w zapowiedziach „Hobbita” niczego co sugerowałoby, że filmy te będą się wyróżniać na tle pierwszych lepszych, wakacyjnych produkcji fantasy, czymkolwiek oprócz technologii i obrazków. Coraz bardziej przekonywałem się do tego, że talenty Jacksona byłyby lepiej spożytkowane w roli producenta, niż reżysera.


Czy leci z nami pilot?

Odnosiłem wrażenie, że Jackson nieco pogubił się w tym procesie twórczym, że nie ma już tego wyczucia, tego idealnego łączenia realizmu z fantastyką, rozmachu z przyziemnością, jakie prezentował w oryginalnej trylogii. Wydawało się, że jego filmowe gusta i niepohamowanie lepiej sprawdzają się w szalonych, ale skromnych filmach jak „Meet the Feebles” czy „The Frighteners”. Zastanawiałem się czy ponowne nadanie mu tak dużego budżetu i nieograniczonej swobody, niesie za sobą ryzyko powtórki casusu King Konga – pod wieloma względami świetnego filmu przygodowego, ale jednocześnie tak bardzo osobistego i autorskiego, kręconego bez uwzględnienia wymagań przeciętnego widza, że ciężko było przebrnąć przez cały seans, jeżeli nie podzielało się filmowych fascynacji reżysera. Z czasem pojawiła się nawet iście heretycka myśl, że „Władca Pierścieni” był może nie od razu wypadkiem przy pracy, ale jednak jednorazowym osiągnięciem, wynikającym z unikalnego zbioru sprzyjających czynników.

Do tego dochodziło też kontrowersyjne 48fps, w którym niektórzy upatrywali się głównego powodu, dla którego Jackson zgodził się na powrót do Środziemia i czegoś, co sprowadzi trylogię do poziomu zwykłego eksperymentu i pola testowego dla nowego formatu. Nie chcę rzucać tutaj tanimi oskarżeniami o kompleks Georga Lucasa, czy „sprzedanie się”  technologii, jakie padają za każdym razem, gdy któryś z pionierów Hollywood zaczyna bawić się nowymi zabawkami, jednak muszę przyznać, że rzeczywiście wyglądało to jakby gdzieś w tym wszystkim Jackson stracił perspektywę, a scenariusz nie miał już pierwszeństwa. Wszystkie te wątpliwości i obawy, wraz z pojawiającymi się negatywnymi recenzjami sprawiły, że zamiast iść na premierę „Hobbita” przebrany za elfa, z niechwianym entuzjazmem prawdziwego fanboya, na film szedłem z pewną dozą rezygnacji.

A droga wiedzie w przód i w przód…i w przód.

To co zobaczyłem w kinie, z jednej strony potwierdziło większość moich przedpremierowych obaw, z drugiej, pozostawiło mnie ożywionym od kinowej przygody, fantastycznych zdjęć i wizualiów, a także, wbrew temu, co sądziłem, ponownie rozpaliło we mnie ekscytację jacksonowską wizją Środziemia. Prawda, film cierpi na prawie wszystkie bolączki wynikające z podziału fabuły na trzy rozdziały, o których pisałem wyżej. Tempo i narracja są bardzo nierówne, momentami mozolne, sceny dialogowe ciągną się w nieskończoność i często wypełnione są bardzo toporną ekspozycją. Można też mieć wątpliwości co do jakości materiału z poza książki. Było to dziewicze terytorium, które Jackson i jego współscenarzystki Phillipa Boyens i Fran Walsh, musieli napisać od podstaw, również w przypadkach, gdzie opierali się na ogólnych, tolkienowskich dodatkach; rezultat jest mieszany.

Choć “Nieoczekiwana Podróż” (pozwólcie, że strzelę “focha” i od tej pory w ramach protestu, nie będę używał poronionego polskiego tłumaczenia tytułu) podąża podobnym schematem fabularnym co “Drużyna Pierścienia”, to nie ma w sobie nic z elegancji i wyczucia tamtego filmu. Również sceny analogiczne pomiędzy tymi dwoma tytułami (jak np. wizyta w Rivendell), wypadają zdecydowanie lepiej w przypadku „Drużyny”. Pierwsza część „Hobbita” nie ma odpowiednio nakreślonego początku, środka ani końca, zamiast tego film niezgrabnie łączy ze sobą poszczególne lokacje i powtarza formułę nagle spadających na bohaterów kłopotów, po których następuje porywająca ucieczka. Brakuje tutaj tutaj idealnych proporcji i dawkowania atrakcji książkowego oryginału. Zamiast tego dostaliśmy tą nieco nudniejszą połowę fabuły, sztucznie rozciągniętą do trzech godzin. ”Nieoczekiwana Podróż” jest niezgrabna, tam gdzie książka była wyważona.


Wysokie stawki

A jednak. Choć Hobbit może wydawać się niekształtnym zlepkiem sekwencji akcji, mozolnie ciągnącym widza od sceny do sceny, bez większego ładu i ogólnego zarysu, to klimat nowej przygody jest tu naprawdę silny i zwiększa się z każda godziną seansu. Wprawdzie wciąż uważam, że ekranizacja zamknięta w jednym filmie, mogła mieć dużo lepszą, kinowa formułę i uderzać z większa mocą, to ilość dłużyzn w „Nieoczekiwanej Podróży”  jest mniejsza, niż sugerują krytyczne recenzje. Jackson potrafi przykuć uwagę widza, ma świetną wizualną intuicję, sprawnie operuje nastrojem i nie ogranicza się jedynie do paradowania przed widzem kalejdoskopu ładnych obrazków, potrafi je też odpowiednio sprzedać.

Nie zgadzam się również z często powtarzanymi zarzutami o brak epickości i błahość opowieści, które padają,  gdy recenzenci chwytają się najbardziej oczywistych różnic, pomiędzy książkowym “Hobbitem” a “Władcą Pierścieni”, nie zauważając przy tym, że ekranizacja ambicją wykracza nieco poza ramy powieści. Prawda, ton historii jest wyraźnie inny: lżejszy, bardziej humorystyczny, a stawki nie są jeszcze tak wysokie jak we Władcy. Jednak wyraźną intencją Jacksona jest stworzenie nowej trylogii – odrobinę bardziej baśniowej i z większą ilością humoru, ale nadal odpowiednio operowej i kręconej z rozmachem i pompą. Tak naprawdę ekranizacja ta przestała być stricte Hobbitem, w momencie, w którym zdecydowano się na trzy filmy zamiast jednego i opowiedzenie o rzeczach, które Tolkien zawarł w dodatkach do “Powrotu Króla”,  takich jak twierdza Dol Guldur czy działania Białej Rady. Jackson w tym momencie nie był już ograniczony przez styl samej książki.

Poza tym reżyser bardzo sprawnie łączy główny wątek wyprawy z większym kawałkiem mitologii Środziemia i narastającym widmem Saurona, który już wtedy dawał o sobie znać. Film rozpoczyna się epickim prologiem i później również wprowadza parę zapierających dech w piersiach retrospekcji. Przez cały czas czuć tu ciężar historii i wagę przedsięwzięcia, jakiego podjął się Thorin. Jednym z sukcesów Jacksona było pokazanie, że „Hobbit”, nie jest po prostu historyjką o grupce trzynastu krasnoludzkich cwaniaczków, którzy pewnego dnia postanowili podwędzić należyty im majątek spod nosa gigantycznej gadziny, lecz opowieścią o desperackiej misji pozbawionych ojczyzny wygnańców chcących odzyskać dom i własną tożsamość. To błąkający się po świecie reprezentanci niezwykle dumnej i wyniosłej rasy, którzy z dnia na dzień stracili prawo do chełpienia się swoim dziedzictwem. Złoto, zagrabione przez Smauga, ma tam najmniejsze znaczenie, choć najwięcej się o nim mówi. Samobójcza, zdawało by się, wyprawa tej krasnoludzkiej diaspory, nie jest pokierowana przez chciwość lecz pragnienie odzyskania domu, swojej tożsamości, spuścizny ojców i dawnej chwały. Może wydać się to nadęte lub tanie, lecz wystarczy jedno spojrzenie na zdeterminowaną i wypełnioną żalem twarz Thorina, oraz sylwetki jego utrudzonej bandy brodatych towarzyszy, a wątek ten nabiera kinowej mocy.


Bestiarusz śródziemia. Krasnoludy, elfy, niziołki.

Film, podobnie jak oryginalna  trylogia, działa w dużej mierze ze względu na świetnie dobraną obsadę. Większość postaci Tolkiena to pewne projekcje dobrze znanych archetypów. Tacy bohaterowie nie wyróżniają się dialogami czy skomplikowanym zarysem psychologicznym, przykuwają za to uwagę dobrze rozpoznawalną, choć bardzo specyficzną i silnie oddziaływającą ekranową prezencją. By coś takiego zadziałało potrzeba odpowiednich aktorów. Nie tylko wystarczająco charakterystycznych i z ekranowa siłą przebicia, lecz również na pierwszy rzut oka uosabiających cechy ich postaci. Jackson ponownie pokazał, że ma nosa do obsady. Richard Armitage jest idealny jako Thorin. Klasyczne połączenie srogiej, choć inspirującej osobowości, z upartością osła. W recenzjach ograło się już porównanie tej roli do Aragorna połączonego z Boromirem, ale jest ono bardzo trafne. To własnie na tej postaci spoczywa ciężar wątku krasnoludzkiej dumy i utraconej chwały i Armitage znosi go z gracją. W słowach samego aktora: „Zastanawiałem się jak zagrać kogoś niskiego. Musiałem zrobić coś przeciwnego. Zagrać kogoś, kto uważa, że jest wysoki i wierzy, że należy do rasy olbrzymów”.

Udało się także z obsadzeniem roli Bilba. Wprawdzie osobiście wciąż nie jestem w stu procentach przekonany do Martina Freemana (być może naoglądałem się za dużo “Sherlocka” i cały czas wiedzę Watsona), to czuć, że pasuje do tej roli, a pole do popisu jest duże, bo Bilbo to jedna z najfajniejszych Tolkienowskich postaci, dużo konkretniejsza niż Frodo i służąca za świetny punkt odniesienia i narracji, w stosunku do tego dużego, strasznego świata.

Sprawdzili się również starzy znajomi. Ian MacKellen ponownie jest absolutnie idealny jako Gandalf, łącząc mądrość i surowe spojrzenie z czułością starca, zaś Gollum Andy’ego Serkisa znów kradnie wszystkim show. Przed seansem miałem pewne wątpliwości co do ponownego spotkania z Gollumem, wszak po dziesięciu latach postać ta zdążyła mi się już nieco ograć. Jednak Serkis po raz kolejny udowadnia  ze jest najlepszy w tym, co robi, a swoją gestykulacja i mimiką potrafi zahipnotyzować widza i tchnąć życie w każde cyfrowe stworzenie, nie ważne czy będzie to gigantyczny goryl czy zdegenerowany hobbit. Scena zagadek w ciemności w pełni oddaje wagę książkowego oryginału i posiada odpowiednią teatralność i powiew ponadczasowości.

Chyba jedyną kontrowersyjną rolą w filmie jest występ Sylvestra Mccoy’a jako Radagasta Burego. Filmowa interpretacja tej postaci jest jak zmyślny, pomysłowy gag, który ktoś bez wyczucia pociągnął za długo i spalił. Może być nieco zbyt karykaturalny, dla tych którzy brązowego czarodzieja wyobrażali sobie jako poważniejszego druida, jednak poziomu nowego Jar Jara się nie doszukałem, a projekt postaci jest na tyle niebanalny, że wciąż ma w sobie potencjał na efektowne wykorzystanie w kolejnych częściach, jeżeli Jackson okaże przy nim odrobinę więcej umiaru.

Brodate zakapiory

Nie wypada też nie wspomnieć o drużynie krasnoludów, która, oprócz Bilba i Smauga, jest najbardziej wybijającym się elementem “Hobbita”, oferującym największy scenariuszowy potencjał. Podoba mi się sposób, w jaki Jackson i projektanci z Wety stworzyli eklektyczny miks wszystkiego, co krasnoludzkie, nie ograniczając się jedynie do utrwalonego w popkulturze wizerunku krzepkiego, brodatego szkota w kanciastej zbroi z toporem w jednej łapie i kuflem piwa w drugiej. Znajdą się tu zarówno krasnoludy pełną gębą jak Gloin czy Dwalin oraz nieco bardziej ekscentryczne, gnomie persony jak Ori czy Dori. Drużyna przedstawia pomysłową zbieraninę klasycznych archetypów fantasy i różnych klas społecznych, od krasnoludzkiej arystokracji, przez kupców, po robotników. To kipiący od filmowej chemii miks awanturników, idealnie pasujący do kina nowej przygody.

Szkoda jedynie, ze choć jako całość drużyna jest wyraźną częścią scenariusza, tak już na poziomie indywidualnych krasnoludów jest gorzej. W filmie tylko Thorin, Balin, Dwalin i Bofur mają szansę wykazać się przed widzem – reszta kompanii służy za bezimienne tło. Zakulisowe materiały przedstawiają natłok pracy, jaki włożono w projekty i nakreślenie osobowości każdego z członków drużyny, tym bardziej więc szkoda, że w filmie przyszło nam poznać jedynie czterech, a i to tylko powierzchownie. Niedosyt tym większy, że naprawdę niewiele było trzeba by bliżej przedstawić charakter poszczególnych krasnoludów biorących udział w wyprawie, a Jackson miał na to bite trzy godziny. W końcu nie składa się ona z jakichś psychologicznie skomplikowanych postaci, tylko z bardzo charakterystycznych, znanych wszystkim wzorców. Wystarczy linijka dialogu w odpowiedniej sytuacji, małe reakcje, wtrącenia tu i ówdzie, detale funkcjonujące gdzieś w tle filmu, które z czasem nagromadzają się i budują w podświadomości widza, ogólny obraz członków drużyny. Pozostaje mieć nadzieję, że Jackson naprawi ten błąd wraz z kolejnymi częściami, bo grzechem byłoby takiej trzynastki awanturników nie wykorzystać.

Kolorowe obrazki

Nie sposób pisać o filmie, nie wspominając o użytej technologii HFR. Ważne jest byście nie zrażali się pierwszym wrażeniem, które dla większości zapewne okaże się niemiłym szokiem. Szybsze klatkowanie obrazu, z początku, zamiast bardziej realistycznego ruchu, sprawia raczej wrażenie nienaturalnego przyspieszenia. Wielokrotnie komentowano już, że Hobbit w 48fps, wygląda tak dobrze, że aż źle. Ten niemalże dokumentalny format pozbawia film tej trudnej do zdefiniowania „kinematograficzności”, którą przez dekady kojarzyliśmy z filmowym obrazem. Efektem tego jest to, że pomimo jakości scenografii i charakteryzacji, całość przypomina momentami teatr telewizji, a płynność ruchu przywodzi na myśl amatorskie nagrania z wesel, kręcone domową kamerą. Jest to podobna sytuacją do tej, z którą mierzył się Michael Mann, kręcąc swoje ostatnie filmy cyfrą. Już wtedy nienaturalnie wyglądającemu formatowi obrazu niektórzy przypisywali narracyjne zastosowania; na myśl przychodzą “Wrogowie Publiczni” i idea filmu „W latach trzydziestych” zamiast  ”O latach trzydziestych”. Z Hobbitem jest podobnie. Ta dziwna płynność sprawia, że nie tylko obraz jest mniej „dramatyczny”, ale nawet sama narracja i przebieg scen wydają się przez to mniej filmowe.

Jednak oglądając film Jacksona, początkowa niechęć szybko przeradza się w zaintrygowanie, jeżeli nie przekonanie. Zwiększony  realizm obrazów ma również swoje plusy, momentami widz rzeczywiście czuje jakby był świadkiem wydarzeń na żywo, a nie oglądał udramatyzowaną relację. Natomiast wspomniana wcześniej naleciałość teatru telewizji, jest najbardziej widoczna w scenach rozgrywających się w czterech ścianach – ujęcia plenerów to już zupełnie inna bajka. Gdy tylko drużyna opuszcza skromny Hobbiton, Jackson zaczyna bombardować coraz bardziej imponującymi, szerokimi ujęciami i sekwencjami w plenerze, w których zalety HFR stają się nagle bardzo wyraźne. Plenery Nowej Zelandii połączone z elementami CGI i kawałkami scenografii zaprojektowanej przez ekipę z Weta, przyprawiają o opad szczęki. Jeżeli nie trawicie fantasy, a niziołki z włochatymi stopami i brodacze w szpiczastych kapeluszach to dla was szczyt filmowego zniewieścienia, to do kina wybierzcie się chociaż dla widoków.

HFR fantastycznie sprawdza się również w scenach akcji. Większa  ilość klatek na sekundę sprawia, że gwałtowne ruchy postaci, w momentach rozszalałego zamieszania, są płynne, wyraźne i nie rozmywają się, przez co widzimy wszystko jakbyśmy sami byli częścią wydarzeń. Efekt dodatkowo podkręca reżyseria i aranżacja tych momentów. Wprawdzie wymyślna choreografia może dla niektórych być przykładem jacksonowskiego efekciarstwa, jednak moim zdaniem takie akrobacje  i lekki slapstick pasują do zwariowanej drużyny krasnoludów.


Magia Green Screen’u.

Zdecydowanie największa zaleta HFR jest wpływ, jaki większe klatkowanie ma na wygląd i realizm efektów CGI. Nie przypominam sobie, kiedy ostatnim razem generowane komputerowo stworzenia i postaci zrobiły na mnie tak duże wrażenie. Zwiększenie realizmu jest niesamowite – Trolle, Gollum, Wargowie, Król Goblinów. Te stworzenia naprawdę tam są, wchodzą z interakcje z postaciami, żyją w tym świecie i pozbawione są większości komputerowej sztuczności, z którą musimy się liczyć nawet przy najdroższych i najbardziej dopracowanych hollywoodzkich spektaklach. Dialog pomiędzy Bilbem a trzema trollami oraz następująca po tym, zmyślne zaaranżowana scena akcji z udziałem krasnoludów, to chyba jedna z najbardziej realistycznych i przekonywujących, a zarazem wizualnie kinetycznych interakcji pomiędzy aktorem a komputerowo wygenerowanymi postaciami, jaki widziałem. Bije je chyba tylko późniejsza scena z Gollumem.

Kreacje magików z Weta Digital najlepiej prezentują się w ruchu. Zawsze odnosiłem wrażenie, że to właśnie ruch jest tym, co najbardziej zdradza komputerowe efekty specjalne. Graficy osiągnęli już perfekcję w realistycznej reprodukcji tekstur, kolorów i właściwości wyglądu różnych materiałów, ale gdy tylko dana postać/potwór/pojazd zaczyna się poruszać, zaraz uderza pewna trudna do zdefiniowania, ale mimo wszystko nienaturalna “plastikowość” animacji. Zwiększona płynność ruchu w “Hobbicie” być może jest własnie tym czynnikiem, który sprawia, że wrażenie realizmu cyfrowych elementów jest tak spotęgowane. Do tej pory myślałem, że gdyby HFR miało znaleźć sobie nisze w kinie, byłyby to raczej realistyczne, współczesne fabuły, z przyziemną narracją, pozbawione elementów fantastycznych. Coś na wzór tego, co Michael Mann próbował osiągnąć cyfrą w swoich tytułach. Teraz nie jestem już taki pewien. Wprawdzie HFR pozbawia film pewnej poetyckości obrazu, czyli czegoś co wydawałoby się jest niezbędne w filmach fantasy, lecz z drugiej strony wszystkie komputerowo stworzone potwory, fantastyczne postaci i magia wyglądają w 48 klatkach na sekundę lepiej niż kiedykolwiek.


Wojna Formatów. Wojna filozofii.

Do osiągnięć technologicznych dochodzi nie mniej imponujący art-design. Artyści z Weta Workshop po raz kolejny pokazali, że są najlepsi w tym co robią. Scenografia, projekty ubrań, broni, ekwipunku. To wszystko wciąż zachwyca. A będąc totalnym geekiem, posiadającym dogłębna wiedzę na temat jakości projektów koncepcyjnych z oryginalnej trylogii, jestem pewien, że i tym razem wszystko, co w “Hobbicie” robi dobre wrażenie na ekranie, będzie dwa razy bardziej imponujące przy bliższej inspekcji i to pomimo tego, że wygląd filmu jest w niektórych względach wyraźnie bardziej baśniowy niż we Władcy Pierścieni i reżim realizmu, i funkcjonalności z oryginalnej trylogii nieco uleciał. Wszystkie technologiczne nowinki w połączeniu z plenerami Nowej Zelandii i pracą artystów z Wety sprawiają, że film wygląda fantastycznie. Nie deprecjonuję niewątpliwych osiągnięć Camerona, ale w stu procentach sztucznie wykreowana Pandora blednie w porównaniu z niektórymi momentami “Hobbita”

Choć na chwilę obecną 24fps to dla mnie wciąż ten jeden, wybrany sposób oglądania filmów, to nie wykluczam możliwości, że z czasem i coraz większą ilością tytułów kręconych w HFR, technologia ta może wyprzeć stary format, jako nową “wizualną poetykę” kinowego obrazu. Za każdym razem, gdy tego rodzaju nowinki techniczne wchodzą do świata sztuki, zawsze pojawiają się głosy oburzenia i wieszczenie upadku “prawdziwego kina”. Jednak z takim podejściem nadal siedzielibyśmy w erze filmu niemego. Jako kinomani powinniśmy być pozytywnie nastawieni do tego rodzaju zmian, nawet jeżeli w końcu okażą się niewypałami. Trzymać kciuki i okazywać wyrozumiałość, przymykać oko na początkowe niedoskonałości. Zwłaszcza, że obecny format, który dla wszystkich jest standardem, został wprowadzony do kina z pobudek marketingowych (wywalczony dekady temu kompromis pomiędzy producentami próbującymi oszczędzić pieniądze na celuloidowej taśmie, a reżyserami chcącymi większej ilości klatek, by obraz był lepiej zsynchronizowany z dźwiękiem – wtedy będącym technologiczną nowością w kinie), istnieje więc szansa, że jedynym argumentem za nim stojącym jest zwykłe przyzwyczajenie. Być może okaże się, że rewolucja dokonana Petera Jacksona się nie przyjmie, że nie uda się usunąć wszystkich niedociągnięć tego formatu. Jednak na razie udało mu się przykuć moją uwagę, zaintrygował mnie nowym obrazem i pokazał, że jego inicjatywa w tej kwestii nie była pozbawiona sensu. Kibicuję.

Dom jest teraz za tobą, świat czeka przed tobą

Za każdym razem gdy – jak w przypadku “Hobbita” – produkcją filmu kierują artystycznie podejrzane decyzje, widzowie automatycznie podnoszą rumor, rzucając oskarżeniami o komercję i cyniczny skok na kasę ze strony producentów. Osobiście nie lubię bawić się w takie tanie dywagacje, bo nie ważne jak bardzo podejrzane byłyby decyzje wytwórni filmowych, to my – zwykli widzowie – nie mając zakulisowego wglądu w produkcje, tak naprawdę nic nie wiemy, a nasze teorie to pozbawione konkretów, czcze gdybanie. Poza tym to nie takie proste. W dzisiejszych czasach z możliwościami, jakie stoją przed filmowcami, bardzo trudno oprzeć się pokusie, by ze wszystkiego zrobić wieloczęściową franczyzę. Prawda, trzy filmy to trzy razy więcej pieniędzy w kieszeni wytwórni, ale to również trzy razy dłuższy proces twórczy, trzy razy więcej czasu dla wszystkich artystów na eksploracje tego fascynującego świata, trzy razy dłuższa przygoda z bohaterami i aktorami, trzy razy większa obecność serii w popkulturowej świadomości, wreszcie trzy razy więcej okazji by doskonalić i popularyzować nowy format. Choć wciąż nie jestem w pełni przekonany do tej decyzji, to widzę dlaczego Jackson mógł chcieć kontynuować tę podróż tak długo jak mógł.

Początkowo miałem problem z wystawieniem końcowej oceny. Czułem, że “Hobbit” może nie zasługiwać na tak wysoką notę, w końcu większość moich przedpremierowych obaw się sprawdziło. Widziałem powody, dla których tytuł zbierał od niektórych tak ostre baty. “Władca Pierścieni” był filmowym doświadczeniem dla każdego kinomana, “Hobbit” natomiast momentami wygląda jak gratka dla nerdów, pożywka dla wtajemniczonych. Jednak choć jestem świadom wszystkich wad, to z zaskoczeniem stwierdzam, że obchodzą mnie one mniej niż się spodziewałem. Zamiast przejmować się nieeleganckim scenariuszem i kiepskim rozpisaniem całości, nieustannie wracam myślami do ulubionych scen. Bo kiedy „Hobbit” jest dobry, jest naprawdę dobry. I choć nadal uważam, że potencjał na jednoczęściowy klasyk kina przygodowego został już zmarnowany, to wciąż może się okazać, że to dopieszczone rozpisanie filmowej przygody i idealne proporcje książki, o których pisałem wcześniej, pojawią się jeszcze na przestrzeni całej trylogii. Bo widać, że – w przeciwieństwie do “Władcy Pierścieni” – poszczególne części tej serii w jeszcze mniejszym stopniu funkcjonują jako autonomiczne filmy, a bardziej jako odcinki jednej całości, co na razie wydaje się być wadą, ale może jeszcze opłacić się w przyszłości. Z tego samego powodu podejrzewam, że dzisiejsi sceptycy, spojrzą na “Nieoczekiwaną Podróż” przychylniej, gdy otrzymamy już pełny obraz nowej trylogii Jacksona.

Gdy w końcowych momentach filmu Thorin i jego kompani z nadzieją patrzą w horyzont, udzieliło mi się trochę tego uniesienia. Naprawdę czułem, że – wybaczcie banał – przeżyłem z nimi jakąś przygodę. W takich momentach czasami mówimy, że daliśmy się porwać magii kina. Osobiście ostrożnie do tego podchodzę – w końcu ta “magia kina”, którą tak często przywołujemy, to bardzo podejrzana, ulotna i kapryśna rzecz. Pojawia się i znika z ze seansu na seans, a często okazuje się być niczym więcej jak tylko zwykłą, popremierową ekscytacją, która ustępuje gdy tylko spojrzymy na film trzeźwym okiem. Jednak od czasu premiery “Nieoczekiwaną Podróż” widziałem już więcej niż raz, brałem udział w nieustających dyskusjach, czytałem krytyczne recenzje (i jak widzicie, sam też nie szczędziłem Jacksonowi żalu), a mimo tego ekscytacja filmem nie ustępuje. Chcę więcej Thorina i jego kompanów, chcę zobaczyć elfów z Mrocznej Puszczy i uniesienie na twarzach krasnoludów, gdy po raz kolejny postawią nogę w Eroborze, nie mogę doczekać się Smauga, wreszcie – chcę zobaczyć Bilba obładowanego zlotem i niesamowitymi opowieściami, wracającego do domu jako odmieniony hobbit. “Nieoczekiwana podróż” nie pozostawiła mnie obojętnym. Może powinienem przestać marudzić i wrócić do bycia jacksonowskim apologetą.

REKLAMA