Hobbit: Bitwa Pięciu Armii
Podchodząc do nowego Hobbita już na wstępie musimy uzmysłowić sobie pewien jasny, niemniej często pomijany fakt – to już nie jest Władca Pierścieni. Nie zmieni tego żaden director’s czy extended cut, ponieważ pomiędzy Śródziemiem sprzed ponad dekady, a Śródziemiem z filmów o przygodach Bilba Bagginsa zaszła zbyt duża jakościowa zmiana, aby można zniwelować ją dzięki doklejeniu do całości kilkudziesięciu minut materiału. Wprawdzie za kamerą wciąż stoi ten sam Peter Jackson, a na ekranie pojawiają się bohaterowie, którzy swojego czasu zawładnęli masową wyobraźnią. W miliardowej franczyzie zaczęło brakować jednak kinowej magii, która niwelowała pewne niedoskonałości opowieści o walce z mrocznymi armiami Saurona.
Po części stało się tak dlatego, że widz zdążył przyzwyczaić się do niezwykłości świata stworzonego na podstawie prozy Tolkiena, czasy poszły do przodu, rewolucyjność Władcy stała się już raczej rzeczą dla piszących podręczniki. Smutnym faktem jest jednak i to, że o ile w przypadku pierwszej trylogii śmiano się z niepotrzebnych dłużyzn (najlepiej robił to oczywiście Randal Graves w drugiej części Sprzedawców), często robiono to z wyraźną dozą przesady. W słynnym „spacerze do wulkanu” większość wątków miała bowiem uzasadnienie, dłużyzny czemuś służyły. W Hobbicie również mają swoją rolę –maksymalne rozciągnięcie materiału, a co za tym idzie, zarobienie większej ilości monet, aniżeli pomieściłyby skarbce Ereboru. Smocza choroba, na którą zapadają opanowani przez bogactwa władcy Samotnej Góry jest zresztą doskonałą diagnozą tego, co przydarzyło się twórcom Hobbita. Jackson prawdopodobnie dogadałby się z Thorinem.
Bitwa Pięciu Armii wpisuje się w tę refleksję, choć należy uczciwie zaznaczyć, że to zdecydowanie najlepsza część nowej trylogii Śródziemia. Aby opowiedzieć o niej jak najbardziej przejrzyście postanowiłem nagiąć odrobinę formułę klasycznej recenzji i nadać tekstowi nieco odmyślnikowej systematyczności. Zacznę od tego, co boli – na pierwszy ogień idą minusy.
Go Go Middle-earth Rangers!
1. Już we Władcy Pierścieni mogliśmy ponarzekać sobie na to, że postacie są albo fatalnie nikczemne, albo nieskazitelnie dobre. Właściwie tylko Gollum, najbardziej złożony bohater całego filmowego Śródziemia, wyłamywał się z tego schematu. Oczywiście, proza Tolkiena powstała wiele lat temu, trzeba brać na to poprawkę. Niemniej, W Bitwie Pięciu Armii nieustannie podkreśla się to, do której z grup należą poszczególne postacie. Podkreśla się aż do znudzenia. Wszelkie próby wtłoczenia do charakterów nutki ambiwalencji wychodzą niezwykle teatralnie i nieprzekonująco.
2. Niektóre postacie są tak przerysowane, że zaczynają zaburzać kompozycję całości. Prym wiedzie tu Legolas, który mimo zdobycia kilku zmarszczek i kilku kilogramów odstawia takie numery, że chwilami wydaje się, że na ekranie nie mamy do czynienia z trzecią częścią Hobbita, ale z dziwnym sequelem Hero lub Domu latających sztyletów. Fikołki na kłach Olifantów to przy Bitwie Pięciu Armii amatorska zabawa.
3. Orkowie nigdy nie byli w Śródziemiu zbyt poważani, ale tym razem mamy do czynienia ze sporą przesadą. W jednej ze scen Gandalf z przerażeniem wspomina o zbliżających się zastępach wroga. Z jego ust padają słowa o wyćwiczonych wojownikach, którzy od dziecka wychowywani są jedynie do walki. A co dzieje się w momencie, gdy legiony orków wylewają się na bohaterów? Ano rzeź. Owe potworne maszyny do zabijania mimo wzrostu i muskulatury pełnią rolę analogiczną do Kitowców z Power Rangersów. Ile by ich nie było, to i tak są jedynie żałosną zapowiedzią walki z głównym bossem. Potężne orki zabijają nawet dzieciaki, które ledwo trzymają miecz w ręku. Gdyby Lionel z Martwicy mózgu wpadł w ich zastępy ze swoją kosiarką, Bitwa Pięciu Armii rozegrałaby się bez tej kluczowej i najmniej urodziwej. Przez to wszystko finałowe starcie wygląda momentami tak, jakby rozwydrzone dziecko rozstawiło na podłodze pokoju wszystkie plastikowe figurki z kolekcji i strąciło je za pomocą dwóch/trzech ulubionych. Niech świat płonie, a co.
4. Całkowicie nie rozumiem dlaczego Jackson decyduje się na to, żeby w kulminacyjnym momencie trylogii, epickiej bitwie pomiędzy różnymi rasami zamieszkującymi Śródziemię, wciskać w scenariusz slapstickowe zagrywki najniższego sortu. W trakcie filmu pojawia się kilka z zamierzenia komediowych scen, które totalnie kładą klimat bitwy o jeden ze strategicznie najważniejszych punktów całego świata stworzonego przez Tolkiena. Dobrze, że na planie nie znalazły się torty oraz skórki od bananów, bo pewnie poszłyby w ruch.
5. Podobnie jak w przypadku poprzednich części Hobbita, tak i tym razem niektóre wątki są zbyt rozciągnięte. Można zaobserwować znaczącą poprawę w porównaniu do najgorszej części trylogii, czyli Pustkowia Smauga, niemniej nie zmienia to faktu, że momentami wciąż mamy ochotę spojrzeć na tarczę zegarka.
Cień wielkiej góry
1. Przysiadłszy w cieniu Samotnej Góry przechodzimy do plusów. Najwyraźniejszym z nich pozostaje niezmiennie Martin Freeman, który dosłownie dźwiga tę trylogię na swoich barkach. W Bitwie Pięciu Armii ponownie znajduje się o kilka aktorskich długości przed innymi, zostawiając daleko z tyłu nawet McKellena, odgrywającego Gandalfa na przyzwoitej jakości autopilocie. Elijah Wood był bardzo dobrym hobbitem, ale aż się łezka w oku kręci, gdy pomyśli się o tym, że to Freeman mógłby tachać pierścień do czynnego wulkanu znajdującego się po samym środku niczego. Po tej trylogii w świecie Śródziemia istnieje dla mnie jeden prawdziwy pierścień oraz jeden prawdziwy Hobbit.
2. Jackson naprawił wiele niedociągnięć technicznych, które biły po oczach w poprzednich częściach. Bitwa Pięciu Armii odbywa się właściwie bez większych wpadek. CGI jedynie w jednej-dwóch scenach naprawdę kuje w oczy, a i tak robi to raczej za pomocą małych drzazg, a nie ogromnych badyli, które wyjątkowo często czyhały na nasz aparat wzrokowy w Pustkowiu Smauga. Taka zmiana cieszy, ponieważ ostatnia część trylogii zaplanowana jest głównie jako widowisko.
3. Za dobrą warstwą techniczną idą również dobre lokacje. Plenery potrafią wywołać w widzu na moment te same emocje, które lata temu towarzyszyły w trakcie oglądania Władcy Pierścieni. Na przód peletonu wyrywa się Erebor oraz miasto znajdujące się w cieniu kransoludzkiej góry (w obu przypadkach zadziwiająca ilość detali i ogromna dbałość o szczegóły).
4. Nieco ambiwalentne odczucia mam w stosunku do tytułowej bitwy, ponieważ po cichu liczyłem na nieco większe widowisko, niemniej skłamałbym, gdybym powiedział, że nieco sztampowa ustawka pomiędzy siłami zła i cywilizowanymi armiami nie sprawia kinowej radochy. Gdy zaakceptujemy już los orków-kitowców można z Bitwy Pięciu Armii wyjść ze zdecydowanie polepszonym humorem.
IMAX
Osobny akapit zdecydowałem się poświęcić odbiorowi filmu w kinie typu IMAX. W kontekście kolejnych dużych blockbusterów na forach internetowych zazwyczaj wyrastają tematy dotyczące tego, gdzie najlepiej obejrzeć dany film. Powiem szczerze, że IMAX był mi ostatnio nie po drodze i nie zaglądałem do niego zbyt często. Po Bitwie Pięciu Armii wiem jednak o tym, że każdy kolejny liczący się blockbuster chcę obejrzeć w tej technologii. 3D wyświetlane w klasycznych kinach cyfrowych nie ma startu do tego, co oferuje IMAX. W jego przypadku nie ma mowy o przyciemnieniu obrazu po założeniu okularów, nie ma zmian kolorów, strat ostrości. Jest za to ten efekt przestrzenności, który momentami pozwala poczuć się jak dziecko łapiące z wypiekami rybki uciekające z ekranu. Dzięki Bitwie Pięciu Armii odkryłem tę technologię na nowo.
***
Ostatecznie decyduję się na wystawienie siódemki w dziesięciostopniowej skali. Tłumaczę to sobie w ten sposób, że na 6-/10 oceniam samą historię, 7/10 dostają efekty, a 10/10 ich imaxowe doświadczenie. Po wyciągnięciu średniej wychodzi niemal osiem, ale Hobbitowi zdecydowanie nie należy się aż tak wysoka nota. Gdybym zobaczył zwieńczenie trylogii w domowym zaciszu prawdopodobnie nie byłoby również mowy o siódemce, niemniej Jackson stworzył przecież film z myślą o kinowych ekranach.
Wszyscy wiemy o tym, że piracki statek wypłynął ponownie na szerokie wody. Wybrzeża Bałtyku zamienił na egzotyczne akweny w okolicach Kostaryki. Wiemy również, że za pasem są Oscary, a wraz z nimi jednym z najbardziej chodliwych towarów staną się screenery. Uwierzcie, w przypadku Hobbita całkowicie nie warto. Jeśli chcecie czerpać z tego filmu jakąkolwiek przyjemność, obejrzyjcie go w możliwie najlepszej jakości. Bez niej Bitwa Pięciu Armii stanie się niczym więcej, jak kolejną ekranową przepychanką.