Drogówka
Jest coś fascynującego w kinie Wojciecha Smarzowskiego. Zło, które przedstawia w swoich filmach – nasze polskie zło – jest nam bliskie, codzienne, a jednocześnie bardzo filmowe, wręcz nierzeczywiste. Jestem gotów uwierzyć w horror Środonia w „Domu złym” oraz koszmarne wesele u Wojnarów, i za żadne skarby nie chciałbym zamienić się miejscami z którymkolwiek z bohaterów tamtych filmów. Jeśli piekło istnieje, to wygląda jak świat reżysera „Róży”. Smarzowski nie potępia całkowicie żyjących tam ludzi, ale trudno mówić o przebaczeniu – często ich karze, czasem sprawiedliwie, a czasem na pokaz. Najgorzej kończą ci, którzy chcą zmienić ustalony porządek rzeczy. Ci, którzy najdłużej i najsilniej opierają się złu. Ci dobrzy.
Policjanci z drogówki mają pełne ręce roboty. Praca do niebezpiecznych nie należy, ale co rusz trafia się kierowca, zazwyczaj „pod wpływem”, który chce udowodnić swoją wyższość, czy to próbą przekupienia, czy też siłą. Kto wtedy jest górą – ten co daje, czy ten, co bierze? Działa to też w drugą stronę, gdy policjant wykorzystuje swoją pozycję, aby wyładować swe frustracje (piewcą polskich wartości i białego koloru skóry jest sierżant Banaś), bądź zaspokoić potrzeby, najczęściej seksualne, jak taki Petrycki. A po pracy, wódeczka, szybkie auta, burdele i kodeks, który trzyma ich wszystkich razem. Do czasu, gdy jeden z nich zginie. Wtedy Madecka, Hawryluk, Trybus, Gołąb (kocham polskie nazwiska!) i inni zostaną postawieni pod ścianą, ale najwięcej do stracenia będzie miał oskarżony o morderstwo Król. Policjant, który nie bierze.
Nie oszukujmy się, Król nie jest aniołem. Zdradza żonę z koleżanką z pracy, z którą też nie jest szczery, gdy chodzi o ujawnienie romansu. Dowiaduje się jednak, że i pani Król ma kogoś na boku, a to już jest niewybaczalne. Tak więc, cudzołożnik i hipokryta, ale w porównaniu z innymi wydaje się czysty jak łza. Czy, aby na pewno? Nie pamięta nocy, gdy zabity został jego kolega, a samochód, w którym się obudził, stał bardzo blisko miejsca znalezienia ciała. No i tak krew na dłoniach. Król ucieka, nie tyle, aby oczyścić się z zarzutów, lecz by uspokoić swoje sumienie.
Lubię kino Smarzowskiego za różnorodność stylistyczną, poszukiwanie właściwego środka do ukazania fabuły w pełnym wymiarze. W „Weselu” impreza była rejestrowana przez kamerę, która „łapała” liczne momenty, aby obiektywnie nam coś przedstawić. Lecz była to iluzja, bowiem kamerę ktoś trzymał, na dodatek była to osoba z zewnątrz. W „Drogówce” jesteśmy bliżej prawdy dzięki obrazom z monitoringu oraz nagraniom z radiowozów (bezstronni obserwatorzy), uzupełnionym o filmiki, jakie policjanci rejestrują telefonami komórkowymi. Ktoś nagrywa swoje podboje erotyczne, a inny złowione w przeręblu ryby. Zdarzają się i zatrzymania kierowców, tylko po to, aby mieć później na nich haka. Smarzowski rzadko kiedy daje nam odpowiedź na tacy – częściej coś sugeruje, niż dopowiada. W swoim nowym filmie jeszcze bardziej rezygnuje z wyjaśnienia widzom czegokolwiek. Jesteśmy na pozycji Króla, który znajduje dziesiątki filmików nagranych przez nieżyjącego już kolegę, i próbuje poskładać je do kupy, wyłuskać co ważniejsze, i znaleźć klucz do własnej wolności.
Najbliżej „Drogówce” do kryminału, choć zaczyna się typowym dla Smarzowskiego wprowadzeniem. Przedstawia bohaterów podczas zabawy, w pracy i w cywilu, nigdy ich nie oszczędzając. Są wulgarni, chamscy, niezaspokojeni seksualnie, pazerni i mają poważne problemy alkoholowe. Śmieszą tym wszystkim, samych siebie i widzów, choć zdarzają się momenty, gdy widać, że chcą od życia (i od siebie) czegoś więcej. Poraża zrozumienie reżysera dla ich problemów, np. gdy rasista Banaś tłumaczy, dlaczego wyprowadził się z bloku, lub gdy gruby Hawryluk, obiekt żartów reszty zespołu, chce zaprosić na randkę śliczną Madecką. Jest i Trybus z przepitym głosem, który tęskni do Jadzi. Nietrudno się domyślić, dlaczego ją stracił. Dramat tych postaci jest nie mniejszy od sytuacji, w jakiej znalazł się Król, a może i większy. On nie złożył jeszcze broni, oni zaś poddali się dawno temu.
„Drogówka” jest znakomitym filmem, któremu trudno cokolwiek zarzucić.
Oczywiście, znajdą się wyklinający Smarzowskiego za brak wyobraźni (albo jej nadmiar) w kwestii portretowania polskiej Policji, że znów sami pijacy, brutale i gwałciciele. Za pesymizm. Za „Białego misia”. Za te same nazwiska w obsadzie. Ale to się sprawdza, po raz kolejny. Świeża jest natomiast skala, bo po raz pierwszy w karierze twórcy „Wesela” wychodzimy z chaty, opuszczamy wieś. Lądujemy w stolicy, która jest tak samo swojska, jak tamte miejsca, co niekoniecznie musi się podobać. Ale że jest to Warszawa bohaterowie chcą być trochę lepsi, bardziej światowi. Intryga też musi przylegać do takiej rzeczywistości, a jej rozwiązanie sprawić, że dowie się o tym cała Polska, a nawet Bruksela.
Czasem dobrze mieć takiego Króla na straży porządku i prawa, choć on sam nie oszukuje się, że zwycięstwo może być chwilowe, a nawet, że nigdy nie jest możliwe. No bo co może nim być? Ujawnienie machlojek polityków? Powrót do służby? Przypomnienie sobie feralnej nocy? A może zapomnienie jej na dobre?