WZGÓRZE
Dla wielu widzów Sean Connery na zawsze pozostanie przede wszystkim Jamesem Bondem. W cieniu roli słynnego agenta 007 pozostaną nie tylko jego kreacje w Człowieku, który chciał być królem Johna Hustona (1975), Imieniu róży (1986), ekranizacji powieści Umberto Eco w reżyserii Jean-Jacquesa Annauda, Polowaniu na Czerwony Październik Johna McTiernana (1990), ale i nagrodzona Oscarem rola w Nietykalnych Briana De Palmy (1987). Również występy w cieszących się zasłużoną popularnością kultowym Nieśmiertelnym Russela Mulcahy (1986) i cudownie rozrywkowej Twierdzy Michaela Baya (1996) staną się zaledwie dopełnieniem portretu nieustraszonego bohatera dla tych, którzy utożsamiają aktora tylko z postacią najsłynniejszego agenta Jej Królewskiej Mości. Ale sprowadzanie Connery’ego do jednej roli (nawet jeśli to Bond) wydaje się nie tylko błędem, lecz również zniewagą.
On sam bardzo szybko zorientował się, czym grozi takie zaszufladkowanie, dlatego już na początku przygody z 007 postanowił udowodnić swoją wartość w bardziej ambitnym i odmiennym repertuarze. Nie udało się to w Marnie Alfreda Hitchcocka (1964), być może dlatego, że pomimo kryminalno-romantycznej fabuły trudno było uwolnić się od wrażenia obcowania z jego najsłynniejszym wcieleniem – ten sam szorstki urok, te same drogie garnitury. Nic więc dziwnego, że w następnym filmie nijak nie dało się w nim rozpoznać szpiega-dżentelmena. W wyreżyserowanym przez Sidneya Lumeta Wzgórzu (1965) Connery jest krótko ostrzyżony, ma wąsy, pot leje się z niego praktycznie w każdej scenie, a bohaterstwem odznacza się w wyjątkowo nie-bondowski sposób. Wielbiciele słynnego agenta z pewnością musieli przeżyć szok, widząc swojego ulubieńca tak zmienionego. Ale to nie fizyczną metamorfozą aktor zaskakuje najbardziej, lecz autentycznością swojego bohatera i heroiczną postawą tam, gdzie brana jest ona za przejaw niesubordynacji, a nawet głupoty.
II wojna światowa, Północna Afryka. W brytyjskiej wojskowej kolonii karnej dla dezerterów i kryminalistów rządzi twardą ręką starszy sierżant Wilson (Harry Andrews), którego ulubionym sposobem na złamanie więźniów jest tytułowe wzgórze, usypane w samym centrum obozu. Pokonanie stoku raz za razem w pełnym słońcu sprawia, że człowiek dochodzi do granic wyczerpania fizycznego i psychicznego. Wkrótce na własnej skórze doświadczają tego zdegradowany do roli szeregowego major Roberts (właśnie Connery) oraz czterej inni skazańcy. Im większy stawiają opór, tym częściej zmuszani są wchodzić na wzgórze. Gdy dochodzi do tragedii i jeden z więźniów umiera, strażnikom nie na rękę jest wskazanie winnego. Innego zdania jest Roberts, który zaczyna dochodzić sprawiedliwości.
Kto zawinił? Najprościej byłoby wskazać niezrównoważonego sierżanta Williamsa (Ian Hendry), który maniakalnie wręcz i bez namysłu wysyła skazańców na mordercze ćwiczenia, jako odpowiedzialnego za tę śmierć. W dalszej części natomiast, wykorzystując swoje stanowisko, stara się zamieść sprawę pod dywan, zastraszając świadków i próbując uciszyć domagającego się dla niego kary Robertsa. Ale Lumet większe niebezpieczeństwo dostrzega nie w tym jednym człowieku, lecz w całym skorumpowanym systemie, gdzie rzekome dobro więźniów i resocjalizacja polegają na katowaniu ich pod płaszczykiem wyjątkowo wyczerpującego szkolenia jako kary za popełnione przestępstwa. Twórca Serpico, zawsze dbający o drobiazgowy opis środowiska, również i tu pokazuje szczegółowo usankcjonowanie drogi do tortur, wiodącej przez gabinet lekarza orzekającego o sprawności na podstawie paru pytań. Potem już z więźniami można robić wszystko.
Tam jednak, gdzie zagrożeniem jest nie jednostka, lecz wspólnota oparta na kodeksie milczenia, do jej obalenia potrzebna będzie również więcej niż jedna osoba, choć właśnie od niej wszystko się zacznie. Roberts, który znalazł się w obozie z powodu niewykonania rozkazu i pobicia przełożonego, ponownie nie dostrzega innego wyjścia z sytuacji, jak stawić opór wyższym rangą, nie dopuścić, aby haniebna sytuacja powtórzyła się raz jeszcze. Jest to wspaniała rola – od początku dostrzegamy w tym bohaterze hardość i szacunek dla munduru, ale gdy podejmuje walkę, dochodzą do tego jeszcze szlachetność i wiara w zasady ponad żołnierskim regulaminem. Aktor jest tym bardziej przejmujący, bo walka z góry wydaje się skazana na porażkę. Roberts, nawet jeśli pozyskuje nowych sojuszników, nie potrafi zapanować nad uprzedzeniami innych, toczących swoje bitwy. Jest to najbardziej widoczne na przykładzie Jacko Kinga (Ossie Davis), czarnoskórego więźnia, przez długi czas ignorującego rasistowskie docinki ze strony strażników i współtowarzyszy. Ale w pewnym momencie coś w nim pęka i w rezultacie prowadzi do pozornie śmiesznych, w rzeczywistości karykaturalnych sytuacji, które mogą mieć niebagatelny wpływ na rozwiązanie głównego wątku.
Scenariusz Raya Rigby’ego, napisany na podstawie sztuki autorstwa jego oraz R. S. Allena, w sposób mistrzowski przerzuca odpowiedzialność za nieszczęśliwą śmierć, której można było uniknąć. Winni są nie tylko psychotyczny strażnik oraz pilnujący porządku jego bezpośredni przełożony – komendant obozu jawi się jako człowiek niekompetentny i kompletnie niezaznajomiony z sytuacją, lekarz poddaje się naciskom ze strony zastraszającego go Wilsona, a nawet współwięźniowie z celi nie chcą mieć nic wspólnego z krucjatą Robertsa. Nieoczekiwanym sojusznikiem staje się strażnik Harris, jako pierwszy dostrzegający zły stan skazanych oraz znęcającego się nad nimi Williamsa, umiejętnie wykorzystujący zarówno swoje stanowisko, jak i wesołkowaty charakter. Zagrana przez Iana Bannena postać wydaje się najciekawszą w całym filmie, gdyż nieustannie balansuje między lojalnością wobec swoich kolegów a poczuciem jawnej niesprawiedliwości, jaka wciąż ma miejsce. Zakłada różne maski, stosownie do okazji, przez długi czas nie zdradzając swoich prawdziwych intencji; tym samym wydaje się całkowitym przeciwieństwem Robertsa, który nie potrafi ani udawać, ani walczyć z przeciwnikiem z ukrycia. Być może to właśnie czyni z Harrisa również jednego ze współwinnych – nieumiejętność opowiedzenia się po jednej ze stron w sposób całkowity i jawny. Swoją spóźnioną reakcję nie tylko on będzie chciał odpokutować.
Lumet ukazuje ludzi niedoskonałych w sytuacji, która wydaje się od początku oczywista. O dramacie decyduje ich sposób myślenia, nacechowany żołnierskim rygorem oraz poczuciem lojalności, uzupełniony podziałem na strażników i więźniów. Podziałem sztucznym, skoro zarówno jednych, jak i drugich prześladuje słoneczny żar, niemożność ucieczki oraz tytułowe wzniesienie, którego nijak nie sposób pokonać.
Wzgórze przypomina trochę kinowy debiut reżysera, czyli Dwunastu gniewnych ludzi (1957) – w obu filmach jeden człowiek stara się przekonać pozostałych do swojego punktu widzenia, do swojego pojęcia sprawiedliwości, które oparte jest na wartościach humanistycznych, a cały problem ma wymiar etyczny; w obu również upał doskwiera bohaterom do tego stopnia, że pojedynek racji może szybko przemienić się w walkę na pięści, nawet na śmierć i życie. Dynamika zachowań postaci zmienia się ze sceny na scenę, ale nigdy nie sprawia wrażenia wymuszonej. Duszna sala sądowa zostaje zamieniona na obóz wojskowy, lecz zarówno w jednym, jak i w drugim obrazie konflikt nie rozwiąże się sam, a opuszczenie miejsca jest w dużej mierze zależne od wyniku sporu. Rola kobiet ogranicza się zaledwie do tła, choć nazwanie kina Lumeta męskim byłoby nieporozumieniem – miejsce akcji niejako wyklucza uwzględnienie w fabule kobiecego punktu widzenia. Ostatecznie, oglądając zarówno sądowe potyczki ławników, jak i batalię między strażnikami i więźniami w czasie II wojny światowej, nie zwracamy uwagi na płeć bohaterów; jest ona drugorzędna wobec problemów, jakie reżyser porusza w tych filmach. Kwestie moralne wykraczają poza podział na mężczyzn i kobiety. I o ile bohater Henry’ego Fondy z tamtego filmu żmudnie, acz efektywnie zaczyna przekonywać innych do nieco głębszego namysłu nad sprawą, o tyle postać Connery’ego ma trudniejsze zadanie, gdyż nie ma siły, środków ani czasu, aby zmienić sposób myślenia żołnierza. Ale skoro jemu samemu się to udało, to może warto o to zawalczyć.
Nie określiłbym jednak filmu Lumeta mianem antywojennego, gdyż w żadnej scenie nie sprzeciwia się wojnie, ani konieczności brania w niej udziału. Podobnie jak w innych dziełach tego reżysera, kamera skierowana jest na człowieka, nie zaś wielkie idee, hasła czy historię. Ta zawsze stanowi tło opowieści o ludziach starających się zachować człowieczeństwo w czasach i warunkach ku temu niesprzyjających. Jego najlepsze obrazy są właśnie świadectwem humanizmu, krzykiem za sprawiedliwością i próbą tak pojęcia, jak i odrzucenia zła. Tutaj symbolem tego staje się tytułowe wzgórze, usypane przez ludzi, którzy być może kiedyś widzieli w nim środek ku ulepszeniu więźniów, lecz nie zauważyli, że stało się źródłem zniszczenia tak skazanych, jak i strażników. Sztuczna góra niszczy ich wszystkich, prowadząc do gorzkiej konkluzji, że przeciwnika można pokonać tylko jego własną bronią.
Rola Jamesa Bonda uczyniła z Seana Connery’ego gwiazdę, ale to współpraca z Sidneyem Lumetem sprawiła, że aktor zaczął być doceniany za talent w tworzeniu autentycznych portretów ludzi dużo bardziej złożonych, niż początkowo się wydaje. On sam był ze Wzgórza tak dumny, że zaufał amerykańskiemu reżyserowi jeszcze niejednokrotnie. Łącznie nakręcili wspólnie pięć filmów, nie zawsze jednak osiągając wyżyny swoich umiejętności – Taśmy prawdy (1971) charakteryzują się perfekcyjną realizacją, choć również zbyt wygórowanymi ambicjami, ale już Rodzinny interes (1989) jest wyjątkowo nieciekawym obyczajem o trzech pokoleniach rodziny złodziei. Za sukces należy uznać psychologiczną Agresję (1973), w której Connery gra policjanta nie wytrzymującego napięcia związanego ze sprawą serii porwań i gwałtów na dzieciach. Jest to prawdopodobnie najbardziej nietypowy bohater ze wszystkich w karierze aktora, charakteryzujący się niemocą, cierpieniem i ładunkiem nieopisanej furii znajdującej swoje ujście w scenie przesłuchania głównego podejrzanego (w którego zresztą wcielił się Ian Bannen). W nakręconej rok później ekranizacji powieści Agathy Christie, Morderstwo w Orient Expressie, Lumet zebrał wyjątkowo pokaźną liczbę gwiazd, przez co niewielka rola Connery’ego ginie wśród epizodów innych słynnych aktorów.
Wzgórze natomiast jawi się dziś jako nieco zapomniany klejnot w filmografii obu panów. Jest potwierdzeniem mistrzowskiej reżyserii Lumeta i zapowiedzią zaskakującej kariery dla Connery’ego, który później nieraz jeszcze pokazał inną twarz niż ta Jamesa Bonda.
korekta: Kornelia Farynowska