search
REKLAMA
Czarno na białym

POCIĄG

Krzysztof Walecki

18 maja 2016

REKLAMA

John Frankenheimer! Jest niewielu twórców, którzy przez całą swoją karierę byli skutecznie spychani do szufladki „specjalista od kina rozrywkowego”, pomimo talentu, jakim dysponowali. Z drugiej strony, czy jest coś złego w tym, że reżyser mający najlepszy warsztat w Hollywood wybiera formułę filmu sensacyjnego, nawet jeśli opowiada przy tym wartościową historię? A przecież najlepsze filmy Frankenheimera nie tyle opierały się wymogom gatunku, ile wykorzystywały go, aby dać publiczności coś więcej niż rozrywkę. Innym przykładem takiego twórcy jest Richard Donner, który obok cyklu „Zabójcza broń” ma na swoim koncie takie filmy jak „Omen”, „Superman” oraz „Teoria spisku”, dziś należące do klasyki swoich gatunków (może z wyjątkiem tego ostatniego), lecz w momencie powstania chwalone głównie za pierwszorzędną realizację. Najwyraźniej niektóre tytuł muszą dojrzeć do bycia wielkimi.

Z kinem Frankenheimera było inaczej – sławę i uznanie przyniósł mu już czwarty jego film, dramat więzienny „Ptasznik z Alcatraz” (1962), a jeszcze w tym samym roku zrealizował słynny thriller „Przeżyliśmy wojnę” / “The Manchurian Candidate” (później zrimejkowany przez Jonathana Demme’a jako „Kandydat”), który stał się pierwszą częścią tzw. trylogii paranoicznej, w skład której wchodzą dreszczowiec polityczny „Siedem dni w maju” (1964) oraz przerażające „Twarze na sprzedaż” (1966). Potem niestety było już gorzej. O ile „Grand Prix” (1966) to jeszcze mistrzowski popis reżyserskiej maestrii Frankenheimera podparty nieco szablonowym rysunkiem postaci kierowców, o tyle „Cyrk straceńców” (1969) czy „Jeźdźcy” (1971) spotkały się z chłodnym przyjęciem ze strony krytyki, zarzucającej reżyserowi marnowanie talentu.

I tak już było do końca jego kariery – gdzieniegdzie pojawiły się prawdziwe perełki w postaci sequela „Francuskiego łącznika” (1975), który nie miał prawa się udać, ale wyszedł zaskakująco dobrze, cy dynamicznej „Czarnej niedzieli” (1977) wg powieści Thomasa Harrisa, lecz częściej zawodził oczekiwania publiki. Następne 20 lat to prawdziwa czarna dziura w karierze Frankenheimera, radosna twórczość, którą zapoczątkował głupi horror „Przepowiednia” (1979), a zakończył inny przedstawiciel tego gatunku „Wyspa doktora Moreau” (1995), ta poroniona wersja z Marlonem Brando i Valem Kilmerem. I nagle stał się cud – reżyserem wrócił do wielkiej formy „Roninem” (1998), lecz tylko na ten jeden raz. John Frankenheimer zmarł w 2002 roku. Ostatnim jego filmem kinowym był „Uwikłany” (2000) z Benem Affleckiem i Charlize Theron, który umieściłem niedawno w swojej piątce „filmów, którzy wszyscy nie znoszą, a wy lubicie”. Możecie się domyślić więc, że nie było to jego szczytowe osiągnięcie.

Jeśli ktoś się mnie zapyta, który Frankenheimer jest najlepszy, to odpowiem mu, że ten czarno-biały. Od „Ptasznika” do „Twarzy na sprzedaż” nakręcił 5 swych najważniejszych dzieł, wśród nich „Pociąg”, który, o ironio, miał robić ktoś inny. Reżyser „Grand Prix” został poproszony o zastąpienie Arthura Penna, marzącego o kameralnym dramacie, a nie pełnym akcji filmie wojennym, Także sam Burt Lancaster, wówczas duża gwiazda, potrzebował przeboju po klapie „Lamparta” Viscontiego – aktor pracował już z Frankenheimerem, dzięki czemu nie było obawy o możliwe spięcia na linii reżyser-aktor. Penn został zwolniony po zaledwie jednym dniu na planie, choć całą pre-produkcją zajmował się właśnie on. Zdjęcia przerwano na kilka tygodni, aby poprawić scenariusz pod wymagania Lancastera i Frankenheimera, który wymógł na producentach wstawienie swojego nazwiska przed tytułem, ostatnie słowo przy montażu filmu i… ferrari. W zamian za to nakręcił jeden z najlepszych filmów wojennych w historii kina, sprawdzający się zarówno jako sensacyjne widowisko, jak i dramat skłaniający do refleksji nad wartością sztuki.

Rok 1944. Stacjonujące w Paryżu niemieckie wojska są świadome zbliżającego się wyzwolenia przez Aliantów stolicy. Chcąc zabezpieczyć wielkiej wartości francuskie obrazy pułkownik von Waldheim postanawia spakować je do skrzyń i wywieźć pociągiem do Niemiec. Ruch oporu postanawia nie dopuścić do opuszczenia arcydzieł ich rodzimych artystów poza granice Francji, choć zleca to zadania człowiekowi, którego nie obchodzi sztuka, a całą operację uważa za niepotrzebne narażanie życia ludzi. Labiche jednak, w skutek tragicznych okoliczności, podejmuje się akcji zatrzymania pociągu, lecz ani przez moment nie dostrzega sensu w swych działaniach i ofiarach ludzi, dla których nieznane im obrazy są warte więcej niż ich własne życia.

Nieznane? W prologu widzimy dzieła jakich malarzy są pakowane do skrzyń. Gauguin, Renoir, Van Gogh, Manet, Picasso, Degas, Cezanne, Matisse to te najsłynniejsze nazwiska, ale nie wszystkie. Maszyniści, kolejarze, zawiadowcy i inni pracujący na kolei ludzie pewnie na oczy nie widzieli obrazów tych artystów, lecz gotowi są umrzeć za nie. Podobnie von Waldheim, który jednak dostrzega ich piękno i wartość. Nie chodzi o pieniądze, jakie mogą przynieść, choć tak argumentuje swemu dowódcy potrzebę wywiezienia ich do Niemiec. Grany przez Paula Scofielda pułkownik kocha sztukę, która, jak sam uważa, „należy do ludzi potrafiących ją docenić”. Co innego Labiche w interpretacji Lancastera – nie ma dla niego większej wartości niż życie człowieka i żadne dobra materialne, w tym płótna, nie mogą się temu równać. Kolejni jego ludzie giną za coś, czego nie rozumieją, lecz czują potrzebę ocalenia rodzimych dzieł sztuki za wszelką cenę. Tego nakazu serca nie ma jednak Labiche. Dlaczego więc robi to, co robi? Odzywają się w nim emocje, a im więcej osób ponosi niepotrzebną ofiarę, tym sprawa staje się coraz bardziej osobista. Nic więc dziwnego, że finał sprowadza się do „pojedynku” von Waldheima i Labiche’a, w którym obaj, chcąc pokonać adwersarza, posługują się zupełnie innymi metodami.

„Pociąg” to jednak przede wszystkim perfekcyjnie zrealizowane kino wojenne, z wieloma widowiskowymi scenami akcji oraz niemniejszą ilością kaskaderskich momentów, które wykonuje sam Lancaster. Podejrzewam, że od czasu „Karmazynowego pirata” nie miał tak wyczerpującej fizycznie roli, jak właśnie u Frankenheimera. Tylko początkowo Labiche wydaje się ubranym w garnitur służbistą, nie biorącym udziału w akcji, lecz raczej planującym i nadzorującym jej przebieg. Jednak z biegiem czasu okazuje się, że tylko on może doprowadzić ją do końca, i nie ma rzeczy, jakiej by nie zrobił. Bohater mimo woli, który dla powodzenia misji jest gotów na wszystko, znajduje swojego przeciwnika nie tyle w osobie pułkownika von Waldheima, ile w idei, którą ten wyznaje, a za nim również szefowie ruchu oporu, a później Alianci – sztuka stoi ponad człowiekiem. Czy wygrana z takim myśleniem jest w ogóle możliwa?

Co zaś się tyczy reżyserskiej maestrii Frankenheimera, w „Pociągu” uwidacznia się ona przede wszystkim w koordynacji dużych scen akcji, które robią wrażenie nawet dziś, prawie 50 lat po premierze. Życzeniem reżysera było, aby wszystko było prawdziwe, nie tylko plenery i lokacje, ale i pociągi, zderzanie się i wypadanie z torów, skoki Lancastera z jadącej maszyny. W epoce cyfrowych efektów specjalnych budzi to nie tylko szacunek, ale i podziw.

Film Frankenheimera został nagrodzony nominacją do Oscara w kategorii najlepszy scenariusz oryginalny. Czarno-białe zdjęcia były już w czasie realizacji rzadkością, zwłaszcza przy amerykańskich superprodukcjach (wcześniejsze „Lawrence z Arabii”, „Wielka ucieczka” czy „Działa Navarony” były kręcone w kolorze), a sam reżyser uważał „Pociąg” za ostatni tak widowiskowy film bez użycia barw. Dziś niewielu pamięta o tym majstersztyku twórcy „Przeżyliśmy wojnę”. Nie puszcza się go w telewizji, nie został wydany w Polsce na DVD (a czy inne jego filmy z tamtego okresu spotkał ten zaszczyt?), a sam Frankenheimer, jeśli już, kojarzony jest z późniejszą, rozczarowującą twórczością. Jeśli jednak ktoś szuka emocjonującej i niegłupiej rozrywki, która broni się nie tylko realizacją, ale i oryginalnym tematem rodzącym wiele pytań, warto sięgnąć po „Pociąg”. Może to też być piękny początek przygody z tym najlepszym kinem Frankenheimera.

REKLAMA