Ciemniejsza strona Greya
Pierwsza część przerażająco popularnej sagi o przystojnym miliarderze i poddanej mu szarej myszce weszła na ekrany kin dokładnie dwa lata temu. W międzyczasie odgrywającej rolę Anastasii Steele Dakocie Johnson zdarzyło się zagrać w Nienasyconych Luki Guadagniniego – dość niszowej, choć doskonale obsadzonej francusko-włoskiej koprodukcji portretującej skomplikowany emocjonalno-seksualny czworokąt. W przeciwieństwie do wszystkiego, co związane z Greyem, Nienasyceni aż buzowali od erotycznego napięcia – seks był tam w kadrach, w montażu, w muzyce, w grze aktorów, w ich ruchach i spojrzeniach. Choć scenariusz miał swoje błędy, podczas seansu nie zwracało się na nie uwagi, bo krew odpływała z mózgu, a Johnson – obsadzona w roli tajemniczej, nastoletniej lolitki – idealnie łączyła wycofanie z kokieteryjnością, przykuwała do ekranu i uwodziła, nie biorąc przy tym jeńców.
Nienasyceni znaleźli w Polsce pewną widownię, ale hitem się nie stali; będzie nim natomiast niewątpliwie Ciemniejsza strona Greya. Niestety, tutaj Dakota Johnson znów zachowuje się jak zimna flądra ulepiona z ciastoliny, a sam seks wygląda mniej zachęcająco niż w podręczniku wychowania do życia w rodzinie przygotowanym przez katolickich konserwatystów. Czyli jest tak samo jak w pierwszej części. Tylko że jeszcze gorzej.
Jeśli dobrze pamiętam, Pięćdziesiąt twarzy Greya kończyło się rozstaniem Anastasii i Christiana spowodowanym faktem, że ten drugi stracił w łóżku kontrolę, a ta pierwsza dostała kilka zbyt mocnych klapsów. Po drodze widzowie dowiadywali się o traumie Greya związanej z jego rodzicami. Oba te wątki zostały rozwinięte w sequelu, choć w sposób maksymalnie pretekstowy – w jednej z pierwszych scen małoletni Grey chowa się przed ojcem, który w pijackim amoku przypalał go papierosami. Przemocowca ostatecznie nawet nie poznajemy, ale jeśli weźmiemy pod uwagę drewnianą grę aktorską Jamiego Dornana, możemy się domyślić, że zapewne był nim Geppetto. Wątek rozstania zostaje natomiast skwitowany ponownym zejściem się pary na początku filmu, które prowadzi do trwającej dwie godziny kawalkady dram, kłótni, rozmów i schadzek. Wszystkie zostały napisane tak samo okropnie.
Jeśli w poprzedniej części Anastasia pełniła rolę księżniczki, której zadaniem było wyleczenie księcia z sadyzmu, to w Ciemniejszej stronie Greya jej rola zostaje kompletnie rozmyta. Dziewczyna a to podkreśla swoją niezależność, a to daje się sterować jak marionetka; raz narzeka na upodobania partnera, a potem nagle zmusza go do zakucia jej w kajdany i dawania niemrawych klapsów. Nie da się z tego ulepić całego filmu, więc twórcy dwoją się i troją, żeby rzucać parze pod nogi kolejne kłody. Ostatecznie udaje się im upchać aż trzy czarne charaktery – byłą uległą Greya (Bella Heathcote) ze skłonnościami samobójczymi, kobietę, która nauczyła go sztuki BDSM (Kim Basinger), a teraz stara się skłócić go z ukochaną, i szefa Anastasii (Eric Johnson), który próbuje zmusić ją do seksu. Każdy z tych wątków zaczyna się i kończy równie szybko, za pomocą żadnego nie udaje się zbudować choćby odrobiny napięcia.
Najbardziej kuriozalny z nich dotyczy prawdopodobnie szefa Anastasii, przystojnego Jacka Hyde’a, który – nie zwracając uwagi na wpływy Christiana – w niewybredny sposób podrywa jego dziewczynę, oferując naukę pracy w wydawnictwie w zamian za seks. Jasne, w normalnym świecie byłby to podręcznikowy przykład molestowania, ale nie różni się to zbytnio od działań Greya, trudno więc zrozumieć, dlaczego facet traktowany jest przez twórców jako czarny charakter. W świecie E. L. James niepytanie kobiet o zgodę jest zresztą czymś zupełnie normalnym – i to chyba najgorsza cecha jej sagi, ale to materiał na zupełnie inny tekst – co doskonale widać w jednej z pierwszych scen filmu: Anastasia przychodzi na wernisaż wystawy fotograficznej swojego przyjaciela i ze zgrozą odkrywa, że duża część zdjęć to jej portrety. Kiedy spotyka fotografa, dowiaduje się, że nie poinformował jej o swoich planach, bo podejrzewał, że i tak się nie zgodzi. W Ciemniejszej stronie Greya nie jest to jednak zachowanie w jakikolwiek sposób niewłaściwe.
Cała reszta jest tu albo bezsensowna, albo absurdalna. Grey przypomina ekstremalnie poważną, pozbawioną charakteru wersję Barneya Stinsona z Jak poznałem waszą matkę – ponoć zarabia sto tysięcy dolarów na godzinę i ciągle jeździ na ważne spotkania, ale nikt nie wie, co tak naprawdę robi. W pewnym momencie informuje Anastasię, że kupił linie lotnicze; w innej scenie opowiada o przejmowaniu stoczni; w jeszcze innej chce kupić wydawnictwo zatrudniające jego dziewczynę. Byłby to zdecydowanie zabawniejszy film, gdyby pójść za ciosem i główny dramat zbudować wokół tego, że Christian nie jest w stanie wyjść z domu bez przejmowania jakiejś firmy – idzie do sklepu po mleko, a wraca jako właściciel zakładów mleczarskich; zabiera Anastasię do kina, ale myli się przy kupowaniu biletu i przez przypadek zostaje szefem Disneya.
Niestety, wątek ekonomiczny niezbyt twórców interesuje. Mamy za to kilka scen seksu, które przesądziły o aurze kontrowersji wokół książkowego pierwowzoru. W filmie zostało z nich niewiele, a przekraczania granic jest tu mniej niż w dowolnym odcinku Świnki Peppy. Polskie tłumaczenie tytułu zwiastuje co prawda zabawy w stylu Dnia Kobiet z Deadpoola, ale w filmie niczego takiego nie uświadczymy – każda scena erotyczna ogranicza się do krótkiej zabawy gadżetami, po której przychodzi czas na stosunek w pozycji misjonarskiej. Reżyser James Foley (który zrobił kiedyś Glengarry Glen Ross, ale najwidoczniej o tym zapomniał) ucina zresztą sceny seksu tak szybko, jak tylko może, i dba o to, by w kadrze nie znalazło się nic bardziej obscenicznego niż klata Dornana albo biust Johnson.
Ciemniejsza strona Greya to ostatecznie film – podobnie jak jego poprzednik – porażająco konserwatywny. Dużo mówi się tu o sado-maso, ale puentą są oświadczyny, możemy więc śmiało spodziewać się, że w następnej części bohaterowie staną na ślubnym kobiercu i spłodzą gromadkę wesołych grejątek. Oczywiście pod warunkiem, że Christian kupi wcześniej kościół katolicki.
korekta: Kornelia Farynowska