Carol
Gdy Therese Belivet (Rooney Mara) po raz pierwszy widzi Carol Aird (Cate Blanchett) w sklepie towarowym, ta ogląda elektryczną kolejkę, zwracając uwagę na przełącznik uruchamiający zabawkę.
Gdy pojawia się chwilę później przy ladzie młodej sprzedawczyni, nietrudno stwierdzić, że wprawiła w ruch coś więcej niż prosty mechanizm lokomotywy. Sześciokrotnie nominowana do Oscara w tym roku Carol to subtelny i wysmakowany romans, gratka dla fanów kina, w którym liczą się nie tylko słowa, ale i sposób, w jaki zostają wypowiedziane. Zwłaszcza tytułowa postać, wżeniona w bogatą rodzinę, matka kilkuletniej dziewczynki, ma do stracenia za dużo, aby nie uczestniczyć w męczącej ją już grze pozorów.
Ale nowy film Todda Haynesa mógłby równie dobrze nazywać się imieniem drugiej bohaterki – jest w takim samym stopniu opowieścią o Carol, co o Therese. Byłby to nawet zrozumiały wybór, gdyż to właśnie oczami tej drugiej – skromnie wyglądającej, ale zdradzającej wielką osobowość, rewelacyjnie zagranej przez Marę – oglądamy rozwijającą się relację między kobietami. Relację początkowo niewinną, choć podskórnie pełną napięcia; doskonale zdajemy sobie sprawę z zauroczenia, jakiemu obie uległy.
Nie wypierają się tego, lecz również o tym nie rozmawiają. Zwłaszcza tytułowa bohaterka skrzętnie pilnuje, aby nie mówić tego, co czuje. W jednej ze scen zastanawia się, jak często w ciągu dnia zadaje swojej partnerce pytanie, o czym ta myśli, lecz to właśnie Carol jawi się nam jako enigma. Elegancka, pozornie zdystansowana, doskonale zdająca sobie sprawę z iluzyjności własnego życia.
Na pierwszy rzut oka idealna pani domu rozwodzi się z mężem (świetny, tragiczny Kyle Chandler), choć na przyjęciach nadal widziani są razem. On zresztą nie porzuca nadziei, że jeszcze się zejdą, pomimo przygód żony z innymi kobietami. Mamy początek lat 50., czas, gdy o homoseksualizmie nie mówiło się wcale, ale reżysera wydaje się nie interesować kwestia orientacji seksualnej bohaterów. Perspektywa Therese, młodej dziewczyny, która ma chłopaka i podoba się innym, jest niezwykła, gdyż bierze uczucie do Carol za coś całkowicie naturalnego, nie osądzając samej siebie. No bo za co? Jest to opowieść o dwóch kobietach, których wzajemna fascynacja przeradza się w miłość, ale Haynes unika mówienia wprost o związkach ludzi tej samej płci. Zapytany o to chłopak Therese wyśmiewa problem, zaś mąż Carol i jego rodzice traktują jej homoseksualizm jako chorobę, którą należy wyleczyć. Mimo tego trudno doszukać się oznak jednoznacznej walki przeciw inności głównych bohaterek. Ich romans burzy porządek rodzinny, ale nie spotyka się z nienawiścią ze strony otoczenia. Jeśli już, to z zazdrością męskich partnerów, którzy nie tylko nie potrafią zaakceptować wyboru swoich dotychczasowych partnerek, ale zwyczajnie go nie rozumieją.
Takie nakreślenie sytuacji pomaga Haynesowi stworzyć bardzo klasyczny melodramat, taki, jaki moglibyśmy zobaczyć w latach 40. lub 50., gdyby za kamerą stanął Douglas Sirk lub David Lean. Zresztą ze Spotkania tego drugiego Carol bierze podobne otwarcie filmu – rozmowa głównych bohaterek (którą słyszymy dopiero w finale) zostaje przerwana przez znajomego jednej z nich. Dialog, niezwykle ważny dla obu, co można poznać po wyrazie ich twarzy, odsyła Therese pamięcią do pierwszego spotkania z Carol i dalszych kolei ich losów aż do tego momentu. Wszystko jak u Leana.
Haynes nakręcił wcześniej inny dramat mocno czerpiący ze stylistyki kina sprzed ponad pół wieku. Daleko od nieba urzekało nie tylko próbą doskonałego odtworzenia języka oraz atmosfery tamtych filmów, podjęciem tematów niełatwych nawet i dziś (rasizm, homoseksualizm), ale i niesamowitymi zdjęciami Edwarda Lachmana, które zachwycały soczystymi wręcz kolorami czyniącymi z kadrów gotowe obrazy do powieszenia na ścianie. W Carol barwy są mocno stonowane, jakby wypłowiałe, co poniekąd bierze się z tego, że prawie cały film jest wspomnieniem, już nieco zatartym, choć przecież nie tak odległym. Z drugiej strony, chłód zdjęć Lachmana świetnie pasuje do bohaterki granej przez Blanchett, każąc nam być pod jej nieustannym wpływem. Być może aż za bardzo.
Pomimo tych wszystkich zalet, trudno mi w pełni docenić dzieło Haynesa. Jest trochę jak jego tytułowa bohaterka – piękne, lecz zimne, pozornie nieprzystępne, uciekające od wielkich słów na rzecz dyskretnych gestów i spojrzeń. Przez długi czas działa to na korzyść filmu, każąc nam domyślać się myśli pani Aird, lecz w kluczowym momencie, gdy wszystko zostaje już powiedziane i wyjawione, brakuje tego, co w melodramacie najważniejsze. Bardzo chciałem, aby oglądając finał serce zabiło mi mocniej, ale tak się nie stało. O ile w Therese potrafię dostrzec prawdziwość uczuć, o tyle w przypadku Carol dystans, jaki tworzy ta postać, jest nie do pokonania. Niekoniecznie jest to wina samej Blanchett – są tu przecież sceny, gdy jej bohaterka otwiera się, gdy emocje biorą górę, i dostrzegamy wtedy kobietę zmęczoną ciągłym udawaniem przed otoczeniem tego, kim nie jest. Żałuję, że w ostatniej scenie nie widzimy tej osoby.