All About Evil
Autorem gościnnej recenzji jest Rafał Christ.
Wiele osób twierdzi, że horrory swoje złote lata mają już za sobą. Nie do końca się z tym zgadzam. Uważam raczej, że przechodzą swoisty renesans. Rob Zombie bardzo namieszał w tym gatunku, inni twórcy próbują remake’ami przypomnieć widowni makabryczne perełki (tym akurat to nie wychodzi), a jeszcze inni starają się przestraszyć „prawdziwymi” historiami typu „Paranormal Activity” i innymi tytułami found-footage .
W 2010 roku Joshua Grannell – performer i drag queen znany pod pseudonimem Peaches Christ – stworzył film nie zaliczający się do żadnej z wyżej wymienionych kategorii.
„All about evil” to przede wszystkim makabryczny slasher z dużą dawką specyficznego humoru. Dostarcza on niesamowitej ilości dość inteligentnej rozrywki, z której najwięksi cynicy mogą czerpać dużo radości. Nic nie jest przewidywalne, a momentami wygląda kiczowato niczym horrory klasy B z początków kina dźwiękowego.
Deborah to bibliotekarka, która kiedyś miała marzenie, aby stać się gwiazdą Hollywood. Odziedzicza po ojcu kino i prowadzi je z pasją, a pomaga w tym wierny pracownik pan Twigs. Pewnego dnia macocha każe jej podpisać umowę o sprzedaży ukochanego miejsca. Bohaterka zabija ją w dość okrutny sposób za pomocą… długopisu. Wszystko zostaje nagrane na kamery i przypadkiem puszczone widowni, która zakochuje się w „krótkim metrażu”. Debbie zauważa więc swoją szansę, aby zaistnieć w świecie filmu. Zatrudnia morderców, którzy pomagają jej znęcać się nad ludźmi przed kamerą. W ten sposób bibliotekarka staje się gwiazdą.
Klimat, jaki na początku wprowadzili twórcy, zapowiadał coś zupełnie innego. Nie dało się przewidzieć takiego rozwoju akcji, dlatego gdy bohaterka wbija macosze długopis w szyję, prawie popłakałem się ze śmiechu. Zostało to zrobione bardzo ciekawie i inteligentnie. Podobny humor utrzymuje się do końca. W większości kręconych przez Debbie etiudek pojawia się jakiś problem, którego rozwiązania widz nie widzi, a poznaje dopiero podczas seansu w kinie – wraz z filmową publiką. Najciekawszy fragment to ten, gdy głowa jednej z ofiar nie mieści się w otworze gilotyny. Oprawcy postanawiają więc pozbawić ją piersi. Brzmi makabrycznie, prawda?
Film ma bardzo wiele odniesień do starych horrorów, często klasy B. Nie jest to dziwne, gdyż jeden z bohaterów jest fanem tego typu produkcji. W jego pokoju widzimy plakaty „Elviry” (czyli kobiety, która gra jego matkę), „Draculi” i perełek z Belą Lugosi w roli głównej. Z tego względu tandetne sposoby zabijania i znęcania się, jak np. rozczłonkowywanie siekierą ciał, czy zszywanie ust, bawią zamiast straszyć. Moim zdaniem działa to na plus, gdyż od przerażania są inne elementy. Zakończenie jest typowo horrorowe, podobnie jak klimat towarzyszący obrazowi przez cały czas, z wyjątkiem momentów przeznaczonych na humor.
Muzyka świetnie dopełnia całości. Czasami wprowadza napięcie, a kiedy indziej podkreśla żart. Często też, dzięki niej da się wyczuć, co stanie się za chwilę. Cały klimat to przede wszystkim jej zasługa. Idealnie współgra z obrazem.
Co do gry aktorskiej, to przyznam szczerze, że nie miałem wielkich oczekiwań i zostałem pozytywnie zaskoczony. Ofiary przedstawiają przerażenie w sposób wręcz karykaturalny, ale widać, że jest to świadomy zabieg, mający raczej bawić niż straszyć. Natasha Lyonne znana z serii „American Pie”, jest tutaj doskonała. Gra szaleńczo opętaną Debbie i naprawdę wczuwa się w rolę. Jej przemiana z cichej, niepewnej siebie bibliotekarki w psychopatyczną morderczynię jest niesamowita. Thomas Dexter wcielający się w Stevena również radzi sobie świetnie. Jego momentami ciapowaty bohater jest bardzo wiarygodny. Nie można też pominąć znakomitej Cassandry Peterson, czyli Elviry grającej jego matkę. Przyznam szczerze, że nie poznałem jej za pierwszym razem. Na ekranie prezentuje się wspaniale i dość seksownie.
Jedyny zarzut mam do twórców, którym momentami brakuje wyczucia. Mianowicie czasami dają mnóstwo gagów – śmiesznych i strasznych naraz. Przez to widz nie ma czasu się wyśmiać lub bać i może przegapić fragment, na który czekał przez wcześniejszą część seansu.
„All about evil” jest mimo tego bardzo dobrym horrorem komediowym. Drobne błędy można wybaczyć, gdyż nie przeszkadzają one w czerpaniu przyjemności z oglądania. Jest to przede wszystkim makabryczna rozrywka. Ma jednak pewne przesłanie. Stara się odpowiedzieć na pytanie, jak daleko człowiek jest w stanie się posunąć, żeby spełnić swoje marzenia. Naiwne? Trochę tak, ale nie w przesłaniu jest największa zabawa. Wszystkie elementy idealnie ze sobą współgrają, dlatego polecam ten film każdemu, kto skreślił nowoczesne kino grozy.