22 Jump Street
Młodo wyglądać przed trzydziestką. Na tyle młodo, że można udawać licealistę. Dorzućcie do tego klimat buddy movie, niegrzeczny humor, żonglerkę filmowymi stereotypami i schematami, a mamy wszystko to, co przyczyniło się do sukcesu “21 Jump Street”, szczególnie wsród męskiej widowni. Projekt będący kontynucajo-remakiem serialu z lat 80. miał wszelki potencjał, aby być strzałem w stopę, ale inteligentny scenariusz, charyzmatyczne kreacje i bardzo pozytywny “flow” wyniosły ten film na poziom króla komedii ostatniej dekady. Kontynuacja mogłaby być nieznacznie gorsza, a i tak byłoby świetnie.
Jenko i Schmidt ciagle pracują w policji, choć jak dowodzi akcja w prologu filmu, chyba lepiej jednak radzili sobie udając licealistów, rozpracowując szkolną szajkę narkotykową. Kierownictwo więc znowu wysyła ich na Jump Street, tym razem o numerze 22. Kapitan Dickinson przydziela im zadanie polegające na wejściu do społeczności studenckiej oraz zablokowanie rozprzestrzeniania się mocno “kopiącego” narkotyku o nazwie WyPhy. W przeciwieństwie do ostatniej misji, tym razem prostoduszny Jenko lepiej odnajduje się w fałszywej roli, a Schmidt staje się akademickim persona non grata. Najlepsi przyjaciele muszą odpowiedzieć sobie na dwa pytania: co sprawia, że tak świetnie im się współpracuje i czy nie pochodzą z dwóch rożnych, niepasujących do siebie bajek? Wszystko to na tle studenckich slamów poetyckich, jednonocnych łóżkowych przygód oraz przygłupich żaków, którzy częściej odwiedzają siłownie i salony tatuażu niż biblioteki.
Nie mogę doczekać się, aby to napisać, bo popsuję konwencję recenzji, ale skoro twórcy “22 Jump Street” odwracają schematy kumpelskiego kina akcji, to ja też będę tym odważnym. Otóż chodzi o to, że jest to rewelacyjny film. Po prostu. Jak to mówią Amerykanie, funny as hell, a przy tym niezwykle świeży. Trudno powiedzieć, czy spowodowane jest to ironią, bowiem twórcy co chwilę odnoszą się w metażartach do własnej sequelozy, ale mrugnięcia okiem nie byłyby wartością, gdyby nie urok oraz odpowiednie wyważenie dowcipów. Jak to w komediach reżyserowanych przez duet Lord – Miller, łącznie z bardzo udanym “Lego: The Movie”, czyli niepohamowany, driftujący, ale jednocześnie kontrolowany chaos. Przede wszystkim metakomunikacja z widzem – wplecione w dialogi odwołania do kina, budżetów filmowych i powtarzalności to idealna konwencja, wszak już poprzednik był komedią o schematach oraz ich łamaniu. Embrace your stereotypes – brzmiało hasło “21 Jump Street”. Kontynuator zdaje się wręcz krzyczeć – embrace your stereotypes and don’t give a fuck about it. Pytanie tylko, czy film jest równie inteligentny w socjologicznej obserwacji współczesnych studentów. Jedynka, przyznam szczerze, zaskoczyła mnie trafnością pewnych obserwacji dotyczących post-Skinsowej młodzieży, poza tym to był pierwszy film w historii kina, który czynił z proekologicznej, wsuwającej kiełki zbóż młodzieży najmniej przyjemnych typów chodzących po ekranie. Dowcip iście w stylu Rona Swansona, jednak okraszony sentymentem oraz podskórną prawdą – gdyby współczesny 27-latek wrócił do liceum, czułby się zakłopotany.
Może teza przesadzona i banalna, w końcu czasy się zmieniają, ale obserwując poczynania Jenko i Schmidta przypominamy sobie, jak bardzo nośny jest ten cały motyw powrotu po latach. I wcale ten film nie bagatelizował problemów młodzieży, wręcz odwrotnie, pokazywał tę rzeczywistość jako dżunglę, a żeby rozwiązać zagadkę kryminalną, należało wyjść poza stereotypy serwowane nam przez współczesne i przeszłe kino młodzieżowe. Co więc z tymi studiami? Przyznam, że kontynuacja wypada nieco gorzej pod względem obserwacji, ale trzeba naprawdę dobrze znać dzisiejszych studentów, aby w pełni docenić genialny dowcip o slamie poetyckim, męczącą i płytką plażową imprezę w stylu spring break oraz tatuaże, które stały się swoistym trademarkiem wypuszczonego z domu rodzinnego licealisty, współczesny zamiennik dawnego etosu pijaństwa (który trzyma się całkiem nieźle i dzisiaj) i męskich toreb na książki. Socjologia jedno, a zabawa dla dużych chłopców drugie, dlatego z przyjemnością się ogląda zmagania pary bohaterów z nowymi realiami, a także odpowiedzeniem na ważne pytanie – czy dwoje niepasujących do siebie przyjaciół to element wzbogacający relacje, czy może blokujący inne? I naprawdę, nie brak temu dramatu, oczywiście podlanego sosem absurdu.
Wielka w tym zasługa Channinga Tatuma, na którego do czasów pierwszej odsłony Jump Street patrzyłem z przymrużeniem oka. Myliłem się, to nie mięśniak, jakich wiele, okazuje się nawet, że w tej serii komediowej to właśnie on jest nośnikiem najlepszych dowcipów, a także zagubienia, które ma też udzielać się widzowi. Ciepło się robi na serduszku, oglądając wielkiego cwaniaczkowatego przystojniaczka, który zdaje sobie sprawę, że nie jest tą samą osobą co kiedyś. Oczywiście mimicznie oraz dialogowo wymiata tutaj Jonah Hill, ale po nominowanym do Oskara aktorze możemy spodziewać się klasy, całe więc szczęście, że Hill w dalszym ciagu ma dystans zarówno do swojej fizyczności, jak i roli w tym przedziwnym duecie. Sceny kradnie również Ice Cube, którego mamy tutaj więcej niż odsłonie pierwszej, a i ten fakt generuje żarty: zapłacili mi więcej, więc bardziej się udzielam. Proste jak drut. Na drugim i trzecim planie widzimy mało znane twarze, ale pojawiają się te, które na pewno pamiętamy z prequela.
“22 Jump Street” to moje “Community” przy różnych “Teoriach wielkiego podrywu” i sitcomach z pustym śmiechem w tle. Pośmiać może się każdy, bo jest kolorowo jak u Michaela Baya, a skoczna muzyka wprawia w dobry humor. Tak to skonstruowano, z jednej strony bezpiecznie, a z drugiej – inteligentnie i ze świadomością, że chodzi tu o zabawę również z wrażliwością widza inteligentniejszego, roztańczonego na parkiecie popkultury. Wyczulony na smaczki widz śmieje się nie tylko wtedy, kiedy robi to cała sala widzów, bo żarty są tu niekiedy tak ukryte, że czuję się zmobillitowany tym, że ktoś docenia mojego wewnętrznego nerda. A mój wewnętrzny nerd mówi: wrócę do tego filmu wiele razy.