RAMEN: SMAK WSPOMNIEŃ. Azjatyckie, wysmakowane kino
Nie jestem fanem ramenu – w mojej ignorancji kulinarnej uznałem go kiedyś za zwykły rosół, tylko że taki z jajkiem. Co jednak zaskakujące, znajomi co chwilę próbują mi pokazać, że potrawa ta skrywa mnóstwo tajemnic, a wśród nich wielowymiarowość oraz różne kompozycje smaków. Zaczynam w to wierzyć. Jeśli jakiś film potrafi dać dowód na to, że kino kulinarne ma na celu ukazanie nie tylko esencji prezentowanej potrawy, ale również całej kultury wokół, to Ramen: Smak wspomnień jest tego najlepszym dowodem, podobnym do tytułowej azjatyckiej zupy – lekkostrawnym, niewypełniającym, ale treściwym energetycznie. Poznajcie więc wszystko, co skrywa się w jego przepisie.
A wszystko to dzięki młodzieńcowi o imieniu Masato, który po śmierci swojego ojca, właściciela restauracji serwującej tytułowy przysmak, wyrusza w podróż wynikającą zarówno z potrzeby ducha, jak i manifestacji lekkiego zagubienia w świecie. Film Erica Khoo zresztą rozpoczyna się od przygotowania ramenu, którego przepis to jedna z tajemnic rodzinnych. Po pogrzebie przeszukuje osobiste rzeczy ojca i znajduje w nich notatnik, który będzie przyczynkiem do wspomnianej na początku podróży. Masato wyrusza do Singapuru nie tylko po to, aby poznać miejsce, w którym poznali się jego rodzice (matka osierociła chłopca, gdy ten miał 9 lat), ale również w celu poznania swojej korespondencyjnej przyjaciółki, blogerki kulinarnej Miki.
O filmach tego typu zwykło się mówić: czuły, kolorowy. Nawet poruszanie mroczniejszych stron ludzkiego losu, jak przymusowe rozdzielenie lub bycie jedynie paprochem na wietrze dziejów, nie zmieniają tonacji filmu Khoo. Próba rozłożenia na czynniki pierwsze tytułowej potrawy nie jest wprawdzie poddana metaforyzacji i sam film nieźle porusza się w rejestrach kina realistycznego, dlatego można go potraktować jako azjatycką wycieczkę, dzięki której poznamy bliżej kulturę otaczającą Masata. Z drugiej jednak strony chyba w żadnym filmie kulinarnym (takim jak na przykład Czekolada) sama potrawa nie jest tak ważna jak tutaj. Ramen, jak się okazuje, to potrawa ewoluująca, której składowe nadbudowane zostały wraz z przyprawami oraz generacjami, a niekiedy – ocieraniem się o graniczne kultury i… przypadkiem. Dokładnie tak jak ludzki los, o czym w kontekście swoich rodziców dowiaduje się Masato. Problemem narracji są jej prostota oraz brak zaskoczeń, bo nawet w chwilach, w których to wszystko powinno przyśpieszyć, celebrowane są drobne momenty oraz zbliżenia, co wprawdzie dobrze działa, gdy mamy do czynienia z miską wypełnioną potrawami, ale niekoniecznie, gdy opowiada się o ludziach.
Podążając śladami swoich rodziców w Singapurze, główny bohater ma okazję dowiedzieć się sporo o świecie, a według intencji twórców – miała to być właśnie podróż wewnątrz siebie, co nie do końca wyszło. Działa to na poziomie emocji oraz dostarczania Europejczykom powodów zachwytu nad kulturą Wschodu, ale przyzwyczajeni jesteśmy do bardziej introwertycznych podróży w głąb postaci, gdy podaje się nam do stołu czyjeś wspomnienia. Jest to poprowadzone sprawnie jak na półtorej godziny, ale finalnie dzieło azjatyckiego reżysera zostawia uczucie przyjemności, która nie ma nic wspólnego z doznaniem intelektualnym, a szkoda. Bo mogło.
Co jednak najbardziej urzeka, nie znajduje się w warstwie tekstu ani aktorstwie, ale muzyce i obrazkach. Nawet jak na kino traktujące o potrawach i gotowaniu Ramen: smak wspomnień jest pięknym widowiskiem, z esencjonalną dla opisywanej kultury muzyką oraz głaszczącymi oczy, spokojnymi kadrami. To nieskomplikowana, ale też niesiląca się na oryginalność historia o pamięci i wszystkich zmysłach nie tylko smaku. Gdzieś między tymi podróżami głównego bohatera znajdziemy może własne odbicie, bo szkoda byłoby, aby ten pyszny rosół na niedzielnym stole umarł wraz z odejściem naszych mam lub babć. Trzeba pamiętać. I smakować.