PLANETA MAŁP (1968)
Autorem tekstu jest Sebastian Michalak.
Planeta małp to jeden z dwóch filmów science fiction mający swoją premierę w roku 1968, a ciągle pozostający w pamięci kinomanów na całym świecie. Ten drugi to rzecz jasna 2001: Odyseja kosmiczna. Oprócz daty premiery oraz sukcesu wśród krytyki i widzów, łączy je także fakt, że oba istnieją w formie literackie.
Różnica jest jednak taka, że książkowa Odyseja była tworzona symultanicznie wraz ze scenariuszem dzieła Kubricka i wyszła chwilę po jego premierze, zaś Planeta małp – książka, zawitała na półkach sklepowych parę lat przed premierą filmu. Jej szczegółowa treść jest zresztą znacząco inna od kinowej i bliżej jej do późniejsze wersji z 2001 roku, ale główna oś fabuły, czyli wylądowanie astronautów na nieznanej planecie, na której prym wiodą inteligentne małpy pozostał nietknięty.
Filmowa wersja różni się od literackiej także z powodów praktycznych, gdzie bowiem w książce małpie miasto jest rozwinięte technologicznie, tam w filmie, z przyczyn ułomności technicznych jej cywilizacja jest bliższa ludzkim okresom typu starożytność. Paradoksalnie wyszło to jednak filmowi na dobre, gdyż ciężko byłoby sobie na poważnie wyobrazić małpy latające np. na jet packach. Nie tylko w tym elemencie było to jednak pomocne. Kiedy bowiem trójka astronautów, mężczyzn, ląduje na nieznanej sobie planecie, rozpoczyna się jedna trzecia filmu, która skupia się na ich wyprawie w nieznane. Główny bohater obrazu, Tylor (Charltona Heston), już od początku jawi się jako protagonista skomplikowany taki, który rzadko pojawia się w dzisiejszym kinie popularnym. Heston gra postać, która bez żalu zostawia Ziemię za swoimi plecami, niemal mizantropa, który darzy ludzi niechęcią, a który wraz z rozwojem filmu eksploruje swoje własne człowieczeństwo. Tylor nie pozbawiony jest jednak poczucia humoru, dystansu i sarkazmu.
Tego ostatniego jest zresztą w filmie z jego strony, ale nie tylko, całe mnóstwo. Pierwsze trzydzieści minut Planety małp jest prawdopodobnie najlepsze. Opustoszałe, surowe tereny, napotykane przez bohaterów tworzą aurę niemalże post apokaliptyczną, która tworzy suspens i powoduje, że gdy małpy wreszcie się na ekranie pojawiają ich siła jest zdwojona.
Trzeba tutaj dodać, że w zobrazowaniu szaleństwa przedstawianej sytuacji pomaga znakomity soundtrack Jerry’ego Goldsmitha, który jest niepokojący i egzotyczny jednocześnie.
Wraz z ujawnieniem się małp mamy pierwszą z dwóch dużych scen akcji, pościgów, w filmie. Należy rzecz, że sceny zarówno akcji, jak i na tę sprawę cały obraz, jest wyreżyserowany bezbłędnie. Zasługa to trochę niedocenionego, a przede wszystkim lekko zakurzonego przez pył historii, Franklina J. Schafnera, który wyreżyserował później oscarowego Pattona(1970). Nie można jednak także zapomnieć, że film nie działał by tak dobrze, a może w ogóle by nie działał, gdyby nie innowacyjna metoda charakteryzacyjna Johna Chambersa, która przekonała włodarzy studia Fox do dania zielonego światła dla produkcji. Nie umniejszając więc ostatnim dwóm filmom z cyklu Planeta małp, Genezie oraz Ewolucji, w których to zastosowano technikę komputerową, performance – capture, a która jest równie imponująca, wersja z 1968 roku pozostaje niezmiennie przekonująca.
Dalsze dwa akty filmu kiedy Tylor trafia w sidła małp, a kiedy przez dużą część, zza sprawą feralnego postrzału w gardło, nie jest w stanie mówić, także mają swoje highlighty. Wśród nich chociażby słynny moment kiedy astronauta, wreszcie, po długim czasie, wypowiada na głos słowa, ku zaskoczonej cywilizacji małp. Zagraniem kluczowym jest tutaj oczywiście zabawa scenarzystów z oczekiwaniem widzów na to kiedy słowa padną, a padają gdy nikt się tego nie spodziewa i kiedy jak się okazuje są one najbardziej potrzebne i trafne. Planeta małp to zresztą film nie pozbawiony interesujących dialogów, czy ciekawych idei, przeciwnie, to film, który nimi stoi. Małpie społeczeństwo jest dowodzone i manipulowane przez wysoko położone rangą orangutany, które trzymają całą resztę w garści i nie pozwalają na ujawnienie zdumiewającej prawdy o przeszłości planety. Tylor znajduje się więc w dramatycznej sytuacji niczym z horroru (sam film przypomina zresztą tonem odcinki serialu typu Strefa mroku), w której pomagają mu dwa światło nastawione do życia szympansy, Zira(Kim Hunter) i Cornelius(Roddy McDowall).
Film Schafnera jest oczywiście komentarzem politycznym na komunizm, ale komentarzem, który jest na tyle wyrafinowany, że nie trąci myszką jak wiele wcześniejszych, czy późniejszych filmów science fiction.
Dzieje się tak dlatego, że Planeta małp jest w swoim centrum obrazem przygodowym, filmem akcji, który mówi o czymś przy okazji, a nie uderza nikogo swoimi komentarzami po głowie. Nie jest to może film na poziomie wspominanej Odysei kosmicznej, nie jest to film tak wymagający, czy zmuszający do własnej analizy i interpretacji, ale jest to z pewnością jeden z najlepszych filmów sf lat sześćdziesiątych, a nade wszystko przykład genialnej pracy charakteryzacyjnej.