MONSTRUM. Anne Hathaway niszczy Seul
Właśnie mija dziesiąta rocznica świetnego pełnometrażowego debiutu Nacho Vigalondo, Zbrodni czasu, który był naprawdę zaskakującą wariacją na temat filmów o podróżach w czasie. Hiszpan ma zresztą niezwykłą smykałkę do skrajnego wykręcania zasad gatunkowych – czasami film mu się posypie, przesadzi z intrygą, ale nie można mu odmówić tego, że zawsze próbuje myśleć nieszablonowo: tak było z My, oni i obcy (inwazja kosmitów) czy z Linkiem do zbrodni: hitchcockowską eksploatacją ery cyfrowej, gdzie zebrał na planie m.in. Elijaha Wooda i Sashę Grey, a potem tak zagmatwał całość, że widz mógł się tylko łapać za głowę.
Zresztą już w 2003 roku został za to unikalne myślenie o kinie doceniony, gdy zgarnął nominację do Oscara za znakomitą krótkometrażówkę 7:35 rano – zaskakującą zgrywę z ekranowych scen miłosnych. Dlatego może denerwować, momentami zawodzić, ale nie można mu odmówić talentu i gdy już trafi w temat (i nie udziwnia go ponad stan), to wychodzą mu filmy niezwykłe. Tak właśnie jest z Monstrum, znanym na Zachodzie jako Colossal – historią dziewczyny z problemami alkoholowymi i na skraju załamania nerwowego, która w akcie desperacji opuszcza Nowy Jork i przyjeżdża w rodzinne strony na amerykańskiej prowincji, gdzie ze zgrozą orientuje się, że z nieznanych powodów kontroluje… wielkiego potwora siejącego zniszczenie w Seulu.
Nowe dzieło Vigalondo (pojawiło się u nas oficjalnie na razie tylko na festiwalu Netia Off Camera) to niezwykle świeży miks gatunkowy, mający u podstaw absolutnie niespodziewane połączenie konwencji – małomiasteczkowy dramat z alkoholizmem w tle, z rodzaju tych pukających do drzwi festiwalu w Sundance, został przez hiszpańskiego reżysera zespolony z kinem o dewastujących azjatyckie miasta wielkich potworach, a wszystko to na dodatek mocno przypomina swoją strukturą odcinek Strefy mroku – traktując każdy z nich z odpowiednią dozą zrozumienia. Ostatnią rzeczą, o jaką można posądzić tę produkcję, jest brak oryginalności. Jasne, pewne klocki są dobrze znane, ale poprzez nieustanne tasowanie diametralnie różnych filmowych tradycji, Vigalondo serwuje widzom prawdziwe filmowe orzeźwienie.
Podobne wpisy
Sama narracja jest jednak zwarta, a aktorzy naprawdę dobrze wspierają wizję reżysera. Może trudno uwierzyć w problemy alkoholowe Anne Hathaway, która cały czas wygląda na rześką dziewczynę z sąsiedztwa, a fabule musimy zaufać na słowo, że bohaterce akurat urwał się film, to jej wewnętrzna przemiana wypada naturalnie – podobnie jak w Strefie mroku to tajemnicze niezwykłe zdarzenia zagarniają tutaj uwagę widza, ale aktorka znakomicie odnajduje się w tym dziwacznym scenariuszu. Szczególnie, że bardzo dobrze wspiera ją Jason Sudekis, który zbytnio popada ze skrajności w skrajność (co jest bardziej winą pewnych scenariuszowych uproszczeń), ale ostatecznie wymiernie rozpędza fabułę. Szkoda trochę, że potencjał znakomitego w ostatnich latach Dana Stevensa został niewykorzystany, ale ma przynajmniej szansę czarować przez chwilę swoim brytyjskim akcentem.
Po zwiastunach można dojść do wniosku, że mamy do czynienia z dziwaczną komedią, ale ona jest tutaj serwowana w ilości po prostu wystarczającej. To przede wszystkim błyskotliwy dramat, zupełnie szalone spojrzenie na historię mentalnego powrotu do przeszłości poprzez rozprawianie się z własnymi demonami w miejscu, gdzie się wychowaliśmy – bo to właśnie wydarzenia z młodości kształtują nas na zawsze i kiedyś przychodzi taki moment (może to właśnie jest prawdziwą oznaką przejścia w dorosłość?), że musimy stawić czoła tym bolesnym, zepchniętym gdzieś na obrzeża pamięci. Nacho Vigalondo znowu postanowił zagrać na nosie współczesnego kina i pokazać, że nadal da się lepić produkcje niezwykle świeże z pozornie wyświechtanych rozwiązań. I nawet jeśli gubi po drodze pewne myśli, a rozwinięciu niektórych elementów brakuje subtelności, to finalnie Monstrum po prostu emanuje miłością do kina, jako maszyny pozwalającej na przetwarzanie traum za pomocą zupełnie niesamowitych środków.