OPOWIEŚĆ O DUCHACH Z YOTSUI (1959)
Kino japońskie to właściwie odrębny gatunek, do którego należy przyłożyć inną miarę niż do produkcji zachodnich. Inna kultura, zwyczaje, historia – to wszystko ma wpływ na kinematografię. Są państwa, które mają tak ubogą historię, że aby stworzyć szereg znakomitych filmów, muszą sięgać do dziejów obcego państwa. Ale nie Japonia – ten kraj jest bogaty w doświadczenia, co znajduje odzwierciedlenie w kinematografii. Akira Kurosawa korzystał wprawdzie z zachodnich wzorców, ale w swoich filmach trzymał się japońskich tradycji i to on stał się głównym inspiratorem dla zachodnich filmowców, a nie odwrotnie. Od początku istnienia ruchomych obrazów w Kraju Kwitnącej Wiśni tradycją stało się regularne powracanie do dwóch nieśmiertelnych historii: Opowieść o 47 roninach z ery Genroku i Opowieść o duchach z Yotsui.
Obie historie zostały spopularyzowane dzięki sztukom kabuki. Co ciekawe, w japońskich kronikach istnieje wspólna data wystawienia obu sztuk. Było to w Edo w lipcu 1825 roku. Inspirowana opowieścią o zemście czterdziestu siedmiu roninów jedenastoaktowa sztuka Skarbiec wasalnej lojalności była już wtedy bardzo popularna. Pięcioaktowy utwór Opowieść o duchach z Yotsui był wtedy premierowy, ale wykorzystujący popularną w kulturze postać zwaną onryō – kobiecą duszę powracającą z zaświatów, by zemścić się za swoje krzywdy. Ubrana w białe żałobne kimono, z długimi włosami, upiornym spojrzeniem i bladym obliczem straszyła mężczyzn, którzy nie znają lojalności i honoru. I nie szanują swoich żon.
James Clavell w powieści Shōgun zasugerował, że Japończycy nie znają słowa „miłość”. Znają jednak obowiązek, lojalność, honor, szacunek i pożądanie. To chyba najlepsza definicja tego szlachetnego uczucia, na jaką się natknąłem. W filmie Nakagawy w ciągu siedemdziesięciu sześciu minut dzieje się sporo i można z niego wywnioskować więcej niż tylko sprawy dotyczące zdrady i zemsty. Skrótowo, ale wyraziście zostały wyłożone problemy społeczne ówczesnych mieszkańców, problemy, które zrównują ludzi wyższego i niższego stanu: bezrobocie, dążenie za wszelką cenę do poprawy statusu społecznego, małżeństwo traktowane jako krótkoterminowy kontrakt, łatwość zejścia na przestępczą ścieżkę, łatwość ulegania podszeptom demona kryjącego się w towarzyszu podróży.
„Co nas nie zabije, to nas wzmocni” – mówił Fryderyk Nietzsche. Nobuo Nakagawa mówi: „Co cię zabije, to cię wzmocni”.
Oiwa za życia była słabą i naiwną kobietą, podporządkowaną mężowi. Często lamentowała nad swoim losem, szczególnie gdy nędza zaglądała jej w oczy, ale wszystkie najgorsze chwile gotowa była spędzić u boku człowieka, z którym związała się poprzez małżeństwo. Uważała, że więź między mężem a żoną jest tak silna, że nigdy nie powinna zostać przerwana. Dlatego gdy została zabita, musiała powrócić z zaświatów, by ukarać męża, który nie tylko okazał się niewierny, ale i dokonał zbrodni. Dla człowieka, który dumnie nazywa się samurajem, człowiekiem wyższego stanu, takie postępowanie jest haniebne, więc zemsta powinna być okrutna. Aby przywrócić ład i porządek, należy wprowadzić chaos – Oiwa musi przeobrazić się z kruchej i lamentującej żony we wzburzonego i potwornego demona.
Reżyserowi udało się wywołać u odbiorcy szereg uczuć – od wzruszeń i melancholii po niepokój, odrazę i strach. Sporo tu chwytów, które nawet do dziś stosowane są w horrorach, nie tylko japońskich. Warto przy tym zaznaczyć, że nowa fala japońskiego horroru zaczęła się od filmu, który jawnie korzysta z patentów Nakagawy (mowa o Ringu Hideo Nakaty z 1998). Postać Oiwy, upiornego ducha z oszpeconą twarzą, to jedna z najstraszliwszych postaci w historii horroru – stało się tak za sprawą tej produkcji, uważanej za najlepszą adaptację ghost story autorstwa Tsurui Nanboku. Przeraża jej wygląd, zniszczony przez trującą substancję, sprawiającą, że śmierć jest wyjątkowo gorzka i pełna bólu. Gorycz tym większa, że kobieta w ten sposób zapłaciła za swoją wierność i przywiązanie.
Co więcej, nie tylko ona zapłaciła za swoje uczucia – także pewien zakochany w niej masażysta. Ta historia znana jest jako Opowieść o duchu z Yotsui, ale liczba mnoga w polskim tytule nie jest przypadkiem. Iemona nawiedza także duch człowieka, którego podstępnie zwabiono w pułapkę i bezczelnie odebrano życie. Świat duchów, choć fikcyjny, rządzi się swoimi prawami – nie każdy może powrócić, by dręczyć żywych, ale tu sytuacja jest wyjątkowa. Czyny Iemona są tak perfidne i niezrozumiałe, że uaktywniły potężny gniew. Dusze powróciły nie tylko w celu, by straszyć, ale przede wszystkim po to, by zadać pytanie: „Dlaczego? Co złego uczyniliśmy?”
W Imieniu róży Umberto Eco na słowa „Nie jestem mordercą” padła odpowiedź „Nikt nie jest, dopóki nie popełni pierwszej zbrodni”.
Nie ma znaczenia, że Iemon Tamiya odczuwa jakieś wątpliwości, wyrzuty sumienia. On już w pierwszej scenie dokonuje zbrodni, już na wstępie reżyser wyżłobił mu na duszy kainowe piętno, więc współczucia i litości dla niego nie będzie. Nie oznacza to, że można tu mówić o sprawiedliwości, gdyż za sprawą ducha Iemon popada w szaleństwo, co pociąga za sobą kolejne ofiary. Oprócz opowieści niesamowitej (tak zwanej kaidan) i kina samurajskiego (zwanego chanbarą) mamy tu historię zemsty, która nie przynosi pełnej satysfakcji, ale nie jest też całkiem bezcelowa. Cel jest jasny – pokazać wielki gniew i potężną siłę, aby człowiek zrozumiał istotę człowieczeństwa.
Film zaskakuje brutalnością i efektami. Efekt obrazujący działanie trucizny to jeden z najmocniejszych momentów filmu. Spróbujmy sobie także wyobrazić, że moczymy nogi w ciepłej wodzie i nagle w tej wodzie pojawiają się węże. Wyobraźmy sobie, że łowimy ryby i nagle rzeka zabarwia się na czerwono, po czym na powierzchnię wypływa trup. I jeszcze ten trup zaczyna gadać! Po seansie sporo scen powraca, tak jak i pamięć o zmarłych. Duch Oiwy atakuje z każdej strony, pojawia się na suficie, wyłania się z wody albo wchodzi po prostu przez drzwi. Przerażony Iemon macha mieczem jak opętany, ale jego los jest przesądzony, poprzez swoje uczynki skazany jest na przegraną.
Wspaniałe są sekwencje plenerowe: scena nad rzeką w trakcie burzy, incydent nad wodospadem, nocny spacer z duchem… Wyróżnić należy operatora Tadashi Nishimoto, który po rozpadzie Shintôhô w 1961 przeniósł się do Hongkongu – najpierw do Shaw Brothers (przepiękny wizualnie klasyk wuxia Napij się ze mną z 1966), a potem do Golden Harvest (klasyk kina kung fu Droga smoka z 1972).
Pierwszej filmowej adaptacji Opowieści z Yotsui dokonano już w 1912 roku, ale to w latach pięćdziesiątych duchy zawładnęły masową wyobraźnią. Stało się tak głównie dzięki Opowieściom księżycowym (1953) Mizoguchiego. W tym baśniowym, lirycznym, poruszającym arcydziele podobnie przedstawiono postać kobiecą – jako osobę cierpiącą przez egoizm i głupotę mężczyzn. Film nie był horrorem, prezentował jednak uniwersalną, piękną historię, więc spodobał się także na Zachodzie. Obraz Nakagawy nie miał takiego szczęścia, wiele osób dowiedziało się o jego istnieniu dopiero po czterdziestu latach, tzn. po premierze Kręgu (1998) Nakaty.
Czy to w chińskie Święto Duchów, czy w amerykańskie Halloween, warto usiąść wieczorem i posłuchać historii zatytułowanej Tôkaidô Yotsuya Kaidan. Mroczna, niezwykła, pesymistyczna historia, która nie pozostawi nikogo obojętnym. Krótki czas trwania i duża ilość nieszczęśliwych przypadków sprawiają, że nie ma tu psychologii ani medytowania, zaś babski lament zostaje szybko pohamowany i przechodzimy do działania. Zemsta jest konkretna i nieobliczalna. U odbiorcy poruszają się struny, które uaktywniają odpowiednie emocje. Nawet znając tę historię na pamięć, odczuwamy niepokój, przygnębienie i wstręt. Wstręt do przemocy, ale i do ludzi, bo zawsze mają skłonności do podejmowania złych decyzji. I potem trzeba za to płacić. Do końca życia. Albo i dłużej… Oczywiście polecam ten film pasjonatom kina azjatyckiego i miłośnikom starych filmów grozy. W Kraju Wschodzącego Słońca takie kino nie jest niczym nowym, ale dla zachodniego odbiorcy stanowi bardzo ciekawą atrakcję i alternatywę dla współczesnych horrorów.
korekta: Kornelia Farynowska