Odwróceni zakochani
Istnieją historie tak oklepane, wytarte i przetrawione przez popkulturę, że nie wypada już powtarzać ich z poważną miną. Opowieść o parze kochanków, których dzieli wszystko poza miłością, do takich właśnie należy. Reżyser Juan Diego Solanas zdaje się tego jednak nie zauważać. Dlatego każdy, kto widział w życiu chociaż jeden melodramat, będzie wiedział, czego spodziewać się po „Odwróconych zakochanych”.
Dwoje dzieci – Adam (Jim Sturgess) i Eden (Kirsten Dunst) – spotyka się w górach i wbrew ustanowionym przez władze zakazom zaczyna rozmawiać. Oczywiście, są sobie przeznaczeni, ale zły świat ich rozdziela. Po dziesięciu latach rozłąki dorosły już Adam widzi Eden w telewizji i postanawia odzyskać miłość swojego życia. Nie będzie to jednak sprawa łatwa, bo bohaterowie żyją na dwóch różnych planetach o przeciwnej grawitacji, które zbliżają się do siebie tylko w kilku punktach. Eden mieszka na Górze – znakomicie prosperującej, bogatej krainie; a Adam na Dole – biednym i smutnym świecie, wyzyskiwanym przez zarządzaną z Góry korporację Transworld. Nietrudno się jednak domyślić, że przeciwności zostaną zażegnane i wszystko skończy się dobrze. A skoro bohaterowie nazywają się Adam i Eden, wiadomo też, że dadzą początek nowemu, lepszemu światu. Doprawdy, stopień zaawansowania symboliki nie jest w filmie Solanasa oszałamiający.
„Odwróconych zakochanych” cechuje niespotykana wręcz naiwność. Reżyser nie przygotował widzom ani jednej wolty czy zaskoczenia – fabułę prowadzi od linijki, pokazując kolejne etapy zmagań zakochanych bohaterów, jakby uważał, że wzbogacenie ugrzecznionej wersji Romea i Julii o zabawę z prawami fizyki zastąpi solidną historię. Oglądamy więc nudną i tandetną w gruncie rzeczy opowiastkę, do której nieco na siłę wprowadzono wymiar kosmiczny. Byłoby to może nawet w jakiś dziwny sposób intrygujące, gdyby relacja Adama i Eden była wiarygodna. Pomiędzy Sturgessem a Dunst nie ma jednak żadnej chemii – w gotowym filmie wręcz widać, że aktorzy na planie nie polubili się. Ich wspólne sceny, choć powinny najbardziej wzruszać, ogląda się ze zgrzytem zębów.
„Odwróconych zakochanych” ciągnie poniekąd w górę strona wizualna, rozplanowana na dwa odmienne światy, zaprojektowane według zasady opozycji – bieda i bogactwo, nowoczesne budynki i stare ruiny. Szkoda jednak, że Juan Diego Solanas, ograniczony w teorii jedynie przez własną wyobraźnię, nawet w tej kwestii postawił na bezpieczne, przywołujące proste skojarzenia rozwiązanie. Góra to piękna, zadbana, oświetlona tysiącami lamp retrofuturystyczna metropolia z kolejkami linowymi i wystawnymi kawiarniami. Dół wygląda jak powojenny Stalingrad – zniszczone, ale na swój sposób intrygujące gmaszyska mogłyby wiele mówić o przeszłości tego miejsca, o jego (ewentualnej) dawnej świetności, gdyby reżysera takie kwestie w ogóle interesowały. Solanas tymczasem streszcza nam prawa rządzące Górą i Dołem w kilkuminutowej, prowadzonej przez Adama narracji, by potem skupić całą energię na napisanej przez siebie, do bólu banalnej opowieści.
Utkana z samych klisz historia, wypełniona tekturowymi postaciami, zyskuje życie tylko w kilku momentach, kiedy z podziwem obserwujemy stykające się światy, wykreowane z dbałością o najmniejszy szczegół i do tego piękne sfilmowane przez Pierre'a Gilla. Gdyby nie niecodzienne miejsce akcji ładne zdjęcia, „Odwróconych zakochanych” nie dałoby się nawet obejrzeć w całości.