OBYWATEL – Gdynia 2014
W polskim kinie i przekazywanej za jego pomocą narracji historycznej od lat dominują patos i dydaktyzm. Te wśród rodzimych filmów, które traktują o mniej lub bardziej znanych epizodach z dziejów Polski (a jest ich przecież mnóstwo), zazwyczaj czerpią swoją siłę z budowania ostrych antagonizmów i wpychania widzowi do głowy jedynej słusznej wersji danych wydarzeń. Bardzo rzadko udaje się polskim twórcom wyjść poza narodowego piekiełko, spojrzeć na nie z góry, z dystansu, żeby dojść do nowych wniosków. Jerzemu Stuhrowi się udało.
Punkt wyjścia „Obywatela” jest zaskakująco prosty. Jan Bratek (Jerzy Stuhr), rzecznik warszawskiej kurii, zostaje ranny w tragikomicznym wypadku – kiedy wychodzi z siedziby Telewizji Polskiej, spada na niego jedna z umieszczonych na fasadzie budynku liter. Bratek niezwłocznie trafia na intensywną terapię i przypomina sobie najistotniejsze epizody ze swojego życia. Te z kolei związane są z najważniejszymi wydarzeniami z ostatnich sześćdziesięciu lat – od śmierci Stalina, przez utworzenie Solidarności, po dzisiejsze przepychanki między władzą i opozycją. Na przemian oglądamy więc Jerzego i Macieja Stuhrów, targanych bezlitośnie na prawo i lewo przez zmieniającą się rzeczywistość.
„Obywatel” to właściwie współczesne „Zezowate szczęście”, a bohater Stuhra to brat bliźniak Jana Piszczyka. Jerzy Stefan Stawiński, autor scenariusza do arcydzieła Andrzeja Munka, opisywał swój projekt jako „lekką komedię współczesną o szlachetnym pechowcu, która demaskowałaby przywary i paradoksy otaczającego nas w 1958 roku życia”. Gdyby zamienić rok 1958 na 2014, to zdanie mogłoby dotyczyć właśnie „Obywatela”. Ostrze satyry Stuhra wycelowane jest tu we wszystkich i we wszystko – w absurdalny antysemityzm, Solidarność (która u Stuhra dba nie tylko o wyzwolenie kraju, a też o dobry pijar), naiwność protestujących studentów, niekompetencję członków PZPR, obłudę i słabość kleru, wreszcie w głupotę współczesnych polityków, szukających dowolnego pretekstu, żeby miotać bezsensownymi oskarżeniami. Ale satyra dotyczy też samego Bratka-Piszczyka, który jest tu czymś na kształt papierka lakmusowego Polski – oportunistą i pechowcem, który zawsze chce dobrze, ale nigdy mu nie wychodzi; człowiekiem, który miał wiele szans na to, by stać się szczęśliwym, ale żadnej z nich nie potrafił wykorzystać.
Stuhr zapowiadał w wywiadzie, że po premierze filmu będzie musiał się bronić przed atakami, szczególnie ze strony katolickiej prawicy. I rzeczywiście, polski kościół i środowiska prawicowe obrywają w „Obywatelu” najmocniej. Grzechem byłoby jednak przeoczenie faktu, że w satyrze Stuhra jest też mnóstwo ciepła – i to ciepła nie tylko względem tytułowego obywatela, ale też ciepła, którym Stuhr obdarował pobocznych bohaterów: ludzi napędzanych hipokryzją i głupotą, ale rzadko kiedy jednoznacznie złych.
„Obywatel” ma przy tym bardzo dobrze skonstruowany scenariusz (o co niestety trudno w polskim kinie). Szpitalne wizyty kolejnych bliskich Bratka otwierają drogę do coraz dalszych wspomnień. Te z kolei nawzajem się uzupełniają – tak, by epizody z dalszej przeszłości tłumaczyły wydarzenia z tej bliższej. Świetnie wyszedł też w „Obywatelu” moment, w którym następuje zmiana aktora – z trzydziestoparoletniego Macieja na sześćdziesięcioparoletniego Jerzego. Tego typu przeskoki zawsze charakteryzują się pewną umownością; Stuhr zdecydował się przełamać na kilka sekund czwartą ścianę, dzięki czemu scena jest lekka i szczerze zabawna.
I choć „Obywatel” ma pomniejsze wady, związane chociażby z niedokończonym wątkiem dawnej miłości głównego bohatera, a w finale reżyser decyduje się na efektowną, ale zbyt jednoznaczną sugestię, że Bratek to tak naprawdę personifikacja Polski, to wszystkie te problemy neutralizuje obecny w filmie humor. Jerzy Stuhr jest wulkanem kreatywności; poszczególne epizody są diabelnie zabawne, inteligentne i znakomicie spuentowane, a niektóre pomysły wywołały na sali kinowej salwy szczerego śmiechu – śmiechu oczyszczającego i w jakimś sensie wyzwalającego. Polskie kino naprawdę rzadko oferuje widzowi podobne emocje.