WYSPA PSÓW. Wes Anderson po japońsku
Zasoby wyobraźni Wesa Andersona nie wyczerpują się ani trochę. Zostawiając za sobą pastelowe światy z filmów Kochankowie z księżyca czy Grand Budapest Hotel, trafiamy do starszej od nas o 20 lat Japonii utrzymanej w ponurej, surowej, postapokaliptycznej konwencji. Sam pomysł tytułowej enklawy Wyspy psów zaś przywodzi na myśl japońską wyspę Tashirojima, znaną szerzej jako Kocia Wyspa. Niewielka, leżąca u wybrzeży Półwyspu Oshika zamieszkana jest przez około 100 ludzi, za to przeważającą grupą mieszkańców są bezpańskie koty. Czworonogi żyją tam w dostatku dzięki lokalnemu przekonaniu, iż dokarmianie kotów przyniesie ludziom dostatek i szczęście. Wes Anderson odwraca jednak kota ogonem, czyniąc bohaterami swojego najnowszego filmu psy, i to nie byle jakie psy, bo lalkowe.
Już w Fantastycznym Panu Lisie z 2009 roku Wes Anderson udowodnił, że dość nieoczekiwany przeskok z filmu aktorskiego na poklatkową animację niezwykle mu służy i wyraźnie ożywia jego ekscentryczny świat. Po sierści lalkowych psów co jakiś czas przebiegają małe pchełki, oczy bohaterów szklą się od łez, a każdy ich osobny włos porusza się na wietrze. Pod czujnym okiem pedantycznego reżysera niezwykle starannie i mozolnie wprawiano w ruch każdą postać, wkomponowując je w przemyślane kadry, doprowadzając tym samym przestarzałą już – wydawałoby się – metodę animacji poklatkowej do perfekcji. Bohaterowie obdarzeni zostali także aksamitnymi głosami aktorów z pierwszej ligi. Widz zostaje wciśnięty w fotel już pod naporem samych napisów początkowych. W skład obsady wchodzą Edward Norton, Bill Murray, Harvey Keitel, Scarlett Johansson, Tilda Swinton, czy Yoko Ono, a to tylko niektóre nazwiska. To, czym niezwykłość filmu stoi, to jednak otoczka japońskości.
Historia Wesa Andersona osadzona jest w niedalekiej przyszłości w japońskim mieście Megasaki. Jego skorumpowany burmistrz podpisuje specjalny dekret, na mocy którego wszystkie dotknięte tajemniczą epidemią psy wygnane zostają na ogromne wysypisko odpadów. Pozostaje tylko jeden chłopiec, który, nie zgadzając się z politycznymi manipulacjami, wyrusza samolotem turbośmigłowym na wyspę śmieci, by odszukać swojego psa. Wraz z charakterystyczną kamerą Andersona balansujemy między dwoma światami. Obserwujemy życie psów na wyspie oraz ich desperackie walki o przetrwanie, a także śledztwo młodej Amerykanki z wymiany, pragnącej zdemaskować antypsi spisek bezwzględnego burmistrza, złowrogo głaszczącego swojego kota. Prosta i absurdalna historia, jednak nie dla wszystkich. Z jednej strony przygodowa opowieść o bohaterskim chłopcu nie zainteresuje dorosłego widza, najmłodszych zaś odpychać będzie przestylizowana i mało przyjazna szarobura animacja. Ponadto wiadomo, że pomimo urokliwej fasady kino reżysera skrywa wiele okrucieństw. Tak więc trup się ściele, psy dziczeją, warczą i tracą uszy. Mimo wszystko najnowsza produkcja Andersona jest filmem niezwykle udanym, stworzonym z wyobraźnią, inwencją, wdziękiem i humorem. Z zabawnymi dialogami, slapstickiem, pomysłowymi gagami opartymi na pełnej kolorytu i różnorodności Japonii. Reżyser czerpie garściami z japońskich wzorców kulturowych, eksploruje ich dziwaczność i ekscentryczność, sklejając z tego barwną mozaikę. Kreśli przerysowany obraz Kraju Kwitnącej Wiśni z walczącymi na ringu zawodnikami sumo, bębniarzami taiko, wijącymi się ośmiorniczymi mackami w sushi oraz bojowym gazem wasabi. Jest to jednak dalekie od krzywdzących i płytkich wyobrażeń. Prezentuje się za to zabawnie oraz klimatycznie.
Fascynacja amerykańskiego reżysera Japonią sięga coraz głębiej, do momentu aż zauważymy wyraźne konotacje z kinem mistrzów – Hayao Miyazakiego czy Akiry Kurosawy. Prawdziwy romans z japońską sztuką widać jednak we wszechobecnej stylistyce japońskich drzeworytów okresu Edo. Ukiyo-e, czyli „obrazy ulotnego świata”, to wciąż żywe i wielobarwne symbole Kraju Kwitnącej Wiśni. Anderson ubiera w ich kostium niejedną scenę swojego filmu, przyrównując swoje kadry do obrazów takich jak Wielka fala w Kanagawie Katsushika Hokusaia czy Wielka bitwa żab Kawanabe Kyōsaia. Duch Japonii wyczuwalny jest w każdej scenie dzieła. Film zaś powstał przy równie aktywnym udziale tamtejszych twórców, co więcej wszyscy Japończycy mówią w ojczystym języku. Reżyser zresztą sprytnie obraca ów wątek w żart, bawi się translatorskimi absurdami. Tłumaczy mowę psów na język angielski, podczas gdy główny bohater filmu, chłopiec Atari, posługujący się językiem japońskim, pozostaje niezrozumiany do końca filmu. Dane jest widzowi wcielić się tym samym w postać psa, dla którego ludzka mowa jest jak język japoński dla nas – bełkotliwa i niezrozumiała.
Choć w wielu momentach bogata warstwa wizualna kradnie film tylko dla siebie, Wes Anderson i tym razem kreuje historię refleksyjną i pouczającą. Być może infantylną, ale pełną prostodusznej, sentymentalnej i kojącej niewinności. Nieprzypadkowo na głównego bohatera wyrasta czarna owca psiej watahy – Wódz, bezpański i agresywny kundel, którego historia stanie się jedną z ważniejszych wątków fabularnych filmu. Ponadto reżyser maluje obraz rodzących się podziałów, opowiada o uprzedzeniach prowadzących do odrzucenia, zaślepiającej nienawiści i manipulacji, która ślepo prowadzi na manowce totalitaryzmu.
Amerykańskiemu reżyserowi po raz kolejny udało się stworzyć urzekający wizualnie spektakl. W swoim filmie ukazał Japonię opisaną w krótkich i treściwych wersetach haiku oraz namalowaną japońskim pędzlem. Monumentalna poklatkowa animacja, nasycona kolorystyka i dbałość o najmniejszy szczegół nadały filmowi niepowtarzalny, surowy, ale i zjawiskowy charakter. W tym również klimatyczna, nadająca rytm ścieżka dźwiękowa Alexandre’a Desplat oraz prosta, ale wciąż urzekająca historia odrzuconych psiaków stały się cennymi akcentami w podróży w nieposkromiony świat wyobraźni Wesa Andersona. Świat, który oddaje hołd wiernym czworonożnym przyjaciołom człowieka. Bo, czyż angielski tytuł Isle of Dogs nie brzmi trochę jak „I love dogs”?