NOWI MUTANCI. Young Adult X-Men Horror Story
Już na wstępie przyznam, że idąc na Nowych mutantów, odczuwałem niemałą przyjemność, która była pochodną kilku czynników. Po pierwsze jest to jedna z pierwszych hollywoodzkich produkcji, jaką mamy okazję zobaczyć w kinie w dobie pandemii koronawirusa. Nie jest to film o budżecie wysokości setek milionów dolarów, co przy innych ekranizacjach komiksowych wydaje się wręcz anomalią, ale jego aspekt rozrywkowy wydaje się obecnie nie do przecenienia. Po drugie mamy do czynienia z produkcją, na którą czekaliśmy prawie trzy lata, bowiem właśnie wtedy zobaczyliśmy pierwszy zwiastun. Liczne przesunięcia daty premiery spowodowane planowanymi dokrętkami (których ponoć ostatecznie nie było), przejęciem studia Fox przez Disneya czy w końcu covidową przerwą – wszystko to sprawiło, że przyszłość filmu w pewnym momencie stała pod wielkim znakiem zapytania. Po trzecie, być może najważniejsze, jest to finałowy film z wyprodukowanej przez Foxa serii o X-Menach rozpoczętej równo 20 lat temu. Trochę nietypowe zwieńczenie cyklu, gdyż oparte na niezwiązanej z innymi częściami historii, z zestawem nieznanych wcześniej na dużym ekranie bohaterów. Duży bagaż niosą ci nowi mutanci.
Po katastrofie, która spotkała jej rezerwat i ludzi (w tym ojca), nastoletnia Danielle Moonstar budzi się w szpitalu (lub miejscu, które szpital udaje). Zostaje poinformowana przez prowadzącą placówkę – i jedyną osobę z personelu! – że wszyscy jej bliscy zginęli podczas ataku tornada, a dziewczyna przeżyła wyłącznie dzięki swej mocy. Danielle poznaje czworo innych młodych rezydentów, również mutantów, ale cel ich pobytu w tym miejscu jest niejasny. Dr Reyes (w tej roli nieodgadniona Alice Braga) tłumaczy, że muszą oni poznać swe zdolności i zapanować nad nimi, aby móc iść dalej, ale jednocześnie teren ogrodzony jest polem siłowym, kamery umieszczone są praktycznie wszędzie, obserwując i monitorując stan mutantów, zaś wspólne sesje niewiele dają. Wkrótce nieznana siła zaczyna straszyć wszystkich bohaterów, ukazując im ich najgorsze koszmary.
Już po tym krótkim opisie można stwierdzić, że film Josha Boone’a ucieka od widowiskowej pompy komiksowych ekranizacji na rzecz kina dużo mniejszych rozmiarów i stawek. Zamiast kina akcji mamy kino grozy, czemu służy niewielka liczba bohaterów, zamknięcie ich praktycznie w jednym budynku oraz typowo horrorowa ikonografia, na czele z upiornie wyglądającymi, niedoświetlonymi korytarzami, pomnikiem anioła na dziedzińcu, a nawet okolicznym cmentarzem. Buduje to atmosferę niepokoju, choć niekoniecznie strachu. Również późniejsze jump scare’y są raczej mało efektowne i nikogo nie przerażą. Można byłoby to poczytać za niepowodzenie reżysera, gdyby jego film był wyłącznie horrorem. Jednak w momencie, kiedy wspomniany cmentarz robi za tło jednej z najbardziej intymnych scen w całym filmie, można dojść do wniosku, że Boone’a interesuje zupełnie inny rodzaj kina.
Wcześniejszy film reżysera, Gwiazd naszych wina, był świetnie przyjętym młodzieżowym melodramatem i jego nowe dzieło również utrzymane jest w duchu kina YA, kładącego nacisk na młodych bohaterów, ich rozterki, pierwsze miłości itp. Fantastyczna fabuła ma przede wszystkim służyć ukazaniu niełatwego procesu dojrzewania postaci. Tym samym bliżej Nowym mutantom do produkcji w stylu Zmierzchu niż filmu o X-Menach. Nie jest to w żadnym razie krytyka, a jedynie próba sprecyzowania, do kogo dzieło Boone’a jest skierowane. Niekoniecznie do fanów kina komiksowego, nie bardzo również do wielbicieli horrorów, choć elementy obu tych gatunków są mocno obecne w fabule. Jeśli jednak miałbym wskazać grupę, która wyjdzie z kina najbardziej zadowolona, będą to nastolatki potrafiące utożsamić się z bohaterami, którzy mają problem z rolą religii w swoim życiu (zwłaszcza w kontekście własnej seksualności), boją się pierwszego seksu oraz nie potrafią znaleźć dla siebie miejsca w rzeczywistości.
Wśród takich postaci mamy wspomnianą Danielle (debiutująca w kinie Blu Hunt), obwiniającą się za śmierć ojca i fakt, że ocalała jako jedyna, oraz pochodzącą ze Szkocji Rahne (Maisie Williams, czyli Arya z Gry o tron), której katolicka wiara każe widzieć w swych mocach coś grzesznego. Cichy Amerykanin Sam (Charlie Heaton, Stranger Things) i bogaty Brazylijczyk Roberto (Henry Zaga, Trzynaście powodów) nie mogą otrząsnąć się z wyrzutów sumienia za śmierć swych bliskich, ale o ile ten pierwszy chce zapanować nad swoimi zdolnościami, ten drugi nie zamierza w ogóle z nich korzystać. Jest też Illyana (znana z Czarownicy i Split Anya Taylor-Joy), buńczuczna Rosjanka, chwaląca się liczbą zabitych ludzi, ale w rzeczywistości wciąż bojąca się dziecięcych koszmarów. Dynamika między całą tą piątką działa całkiem nieźle, głównie dlatego, że scenariusz Boone’a i Knate’a Lee każdą z tych postaci wyposaża w mocny bagaż emocjonalny. To było zresztą od zawsze domeną najlepszych filmów o X-Menach – bohaterowie, którzy musieli sobie poradzić ze strachem przed własną naturą oraz uprzedzeniami innych. Tutaj zwłaszcza wątek Rahne zasługuje na uwagę, najbardziej przypominając w swym niełatwym stosunku do religijności postać Nightcrawlera z X2.
Temu wszystkiemu brakuje jednak zaangażowania, energii, głębi. Jedynie rodzące się między Danielle i Rahne uczucie jest odpowiednio wygrane, pozostałe relacje są niedookreślone lub zostają szybko porzucone (mieszanka pożądania i strachu Roberta do Illyany sprowadza się w końcu do żartobliwych haseł). Pomagają aktorzy, bardzo dobrzy w swych rolach, acz przyznam, że moją uwagę zwrócił przede wszystkim pojedynek na akcenty między Anglikami, Williams, Taylor-Joy i Heatonem. Od momentu zaś, kiedy kino fantastyczne zaczyna dominować nad młodzieżowym obyczajem, nie ma już później czasu na domknięcie tego drugiego właściwą kodą. Całość sprowadza się do terapii szokowej, dzięki której główni bohaterowie będą mogli rozprawić się ze swoimi bardzo realnymi i niebezpiecznymi lękami. Finał powinien zadowolić fanów superbohaterszczyzny, gdyż na ekranie jest wtedy kolorowo i żywo, w czym niemała zasługa znakomitych zdjęć Petera Deminga.
Zaskakujący to film jak na koniec 20-letniej przygody Foxa z mutantami. Rzecz jasna, nie miał nim być, ale stało się inaczej. Trudno go zresztą oceniać przez ten pryzmat. Jest jak jego bohaterowie, których łączy z X-Menami wspólne DNA, ale zamknięci i zostawieni samym sobie mogą co najwyżej dać do zrozumienia sobie oraz widzom, że wiedzą o istnieniu Profesora X i jego szkoły. I choć Boone miał pomysł na ten filmowy komiks, wykorzystując konwencję kina YA oraz horroru, efekt końcowy pozostawił u mnie niedosyt. Ale być może – o ironio – nie ja jestem targetem Nowych mutantów. Moja ocena niech będzie zatem wypadkową tego, co myślę o filmie i tego, jak bym go odebrał, gdybym był w wieku jego bohaterów.
Na koniec refleksja. Foxa wchłonął Disney, zatem zapewne niedługo będziemy czekać na nową inkarnację X-Menów. Nowi mutanci, a już starzy.