Nimfomanka – Część II
Po obejrzeniu dwóch części „Nimfomanki” już wiem, że najnowszy film Larsa von Triera jest według mnie jedną z najsłabszych pozycji w jego dorobku. Nie znaczy to oczywiście, że opowieść o Joe jest całkowicie nieciekawa i pozbawiona fragmentów, które wybijają się ponad poziom letniego, zupełnie nijakiego kina. Jest zupełnie na odwrót. Mimo tego, że takich scen jest u Triera całkiem sporo, to i tak nie ratują filmu jako całości. „Nimfomanka” na dłuższą metę jest niestety filmem nużącym, przegadanym i banalnym.
Pierwsza część filmu dawała nadzieje na to, że w miarę rozwoju akcji reżyser będzie posuwał się coraz dalej, co w ostateczności doprowadzi do twórczej jazdy bez trzymanki. Podobne wrażenie wywoływały sprytnie zmontowane urywki scen pochodzących z drugiej połowy produkcji Triera. Czego tam nie było! Samochody podpalane za pomocą koktajlu mołotowa, trójkącik Gainsbourg i dwóch czarnoskórych mężczyzn, biczowanie miejsc intymnych. Bogactwo, nawet przy dalekiej od purytańskich wartości części pierwszej. To wszystko, a nawet więcej, w drugiej połowie „Nimfomanki” oczywiście odnajdziemy. Ginie w niej jednak niemal całkowicie element, który sprawiał, że ocierające się o banał dywagacje Triera oglądało sie całkiem przyjemnie. Z drugiej części „Nimfomanki” ulatuje humor dominujący pierwsze rozdziały historii Joe, a powaga filmowi zdecydowanie nie służy.
Reżyser stara się wprawdzie podkreślić swój ironiczny dystans, chociażby we włożenie w usta głównej bohaterki kwestii „zaczynamy niebezpiecznie zbliżać się do banału”, ale sama świadomość kierunku, w jakim zmierza film nie wystarczy do tego, aby zmienić jego trajektorię. Oglądając drugą część obrazu ciężko nie odnieść wrażenia, że skupiając się na skrupulatnym tworzeniu misternej konstrukcji swojej opowieści reżyser stracił zainteresowanie rozwojem jej treści. Pierwsze dwie godziny seansu odkryły przed widzem wiele ciekawych tropów, jakimi – pod ramię z jak zawsze doskonałą Gainsbourg – mógł podążyć Trier. Niestety, ostatecznie tropy zostały zatarte, a reżyser poszedł na łatwiznę i zaczął podążać prostą, utwardzoną drogą, która prowadzi wprost do mało odkrywczej tezy – wszyscy jesteśmy niewolnikami naszych popędów. Od ponad czterogodzinnych dywagacji można było oczekiwać czegoś bardziej błyskotliwego.
W drugiej części filmu Lars von Trier zaczyna widza po prostu męczyć. Kulturowa żonglerka porównaniami obecna w filmie za sprawą postaci Seligmana, czyli spowiednika Joe, staje się jedynie nieco wymuszoną sztuką dla sztuki. Mimo brnięcia w coraz bardziej perwersyjne rejony, na sile tracą również opowieści samej Joe. Dzieje się tak za sprawą tego, że od momentu zniknięcia z ekranu Stacy Martin, a co za tym idzie, osiągnięcia przez bohaterkę tytułową dorosłości, wszystko zaczyna zmierzać do mało odkrywczej tezy, która została wspomniana akapit wyżej. W połączeniu, z również sygnalizowaną, rezygnacją z humoru „Nimfomanka” bardzo szybko zaczyna dryfować w kierunku taniego fatalizmu.
Nie jest jednak film Duńczyka całkowitą twórczą porażką. Rzemieślnicza sprawność, z jaką został zrealizowany oraz aktorska solidność wszystkich członków obsady sprawia, że ciężko mówić o „Nimfomance” w kategoriach kinowej tragedii. W ogólnym rozrachunku, mimo tych wszystkich tropów oraz mocnych fragmentów, jest najnowsza produkcja Larsa von Triera tworem nijakim. Ładnie zapakowana opowieść o niczym. Szkoda.