Niezniszczalni 3
Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi nawet taka seria jak „Niezniszczalni” powinna wiedzieć, po co i dla kogo powstała. Zamysł był prosty – zebrać gwiazdy kina akcji z lat 80-tych i 90-tych w jednym filmie i dać im postrzelać. Pierwsza część była przebojem, druga również, bo pomimo wręcz prześmiewczego charakteru dała widzom możliwość zobaczenia Stallone’a, Schwarzeneggera, Willisa, Van Damme’a, Norrisa, Lundgrena, Stathama i Jeta Li obok siebie, na dodatek na dużym ekranie, co dla niektórych z nich było nie byle jakim zaszczytem, po latach występów w filmach straight to DVD. Czy powstały klasyki na miarę „Komando” i „Rambo”? Nie, gdyż zamiast stworzyć bohaterów na miarę nowych czasów aktorzy woleli pośmiać się ze swoich emploi, nierzadko cytując własne filmy. Ale wypaliło. „Niezniszczalni” są ulokowani gdzieś między parodią, a śmiertelną powagą, i najwyraźniej taka nisza pasuje tak twórcom, jak i fanom. W trzeciej części jest mniej kpiny, choć to widz może się poczuć obiektem żartu; oto bowiem film, który zdradza własne ideały, odstawiając stare wygi na boczny tor. Nieładnie.
Fabułę można zamknąć w jednym zdaniu: po nieudanej akcji zlikwidowania handlarza bronią, Conrada Stonebanksa (Mel Gibson), podczas której jeden z Niezniszczalnych zostaje ciężko ranny, Barney Ross (Sylvester Stallone) postanawia odmłodzić swój zespół, rezygnując z dotychczasowych ludzi (m.in. Stathama i Lundgrena) na rzecz młodszych i sprawniejszych. Czy z takim punktem wyjścia nowy film miał prawo się udać? Na dodatek sekwencja kompletowania nowej drużyny trwa niemiłosiernie długo, zaś ich akcja, choć nie pozbawiona napięcia, jest zupełnie obdarta z jakiejkolwiek zabawy i rozwałki, które miały być podstawą „Niezniszczalnych”. Jak na ironię, młoda ekipa też szybko zostaje posłana na ławkę, co umożliwia powrót tych, których zdążyliśmy poznać i tych, którzy pojawili się dopiero w tej odsłonie (Snipes, Banderas).
Bo niejako o próbie pogodzenia doświadczenia z nowoczesnością chce opowiedzieć Patrick Hughes w swoim filmie. Tyle, że brzmi to sztucznie, a decyzja o porzuceniu swoich starszych towarzyszy broni jest czysto pretekstowa i kompletnie niezrozumiała, zwłaszcza jeśli przypomnieć sobie poprzednie dwa filmy. Maksyma Muszkieterów najwyraźniej nie obowiązuje tym razem, a widz siedzi w kinie i nie rozumie tego, co widzi, winą za taki stan rzeczy obarczając Rossa czyli Stallone’a, gwiazdę, ale też współscenarzystę i pomysłodawcę filmu. A przecież z całej ekipy to właśnie on jest najstarszy. Czy zatem nie on powinien w pierwszej kolejności zrezygnować i przejść na emeryturę? Argument, że ma ze Stonebanksem swoje własne porachunki jest najwyraźniej przeważający, jak również fakt, że Gibson i Stallone nigdy wcześniej nie spotkali się na ekranie. Jeśli zatem ktoś ma zagrozić aktorowi znanemu z ról Rocky’ego i Rambo może to być tylko Mad Max i Martin Riggs w jednej osobie.
Grany przez Gibsona Stonebanks jest łajdakiem jednowymiarowym, choć ma dobre momenty, w których udowadnia pozytywnym bohaterom, że rzeczywiście są spisani na straty, niekoniecznie dlatego, że on jest od nich lepszy. Nie wiedzą, dla kogo pracują, ani z kim się biją i o co. Czy świadomość tego, że walczą z „tymi złymi” wystarczy, aby pozostań po jasnej stronie? I czy nie jest tak, że odwracając się od swoich przyjaciół Ross nie czyni z nich potencjalnych wrogów? Stonebanks, współzałożyciel Niezniszczalnych i dawny kompan Barney’a, może coś o tym wiedzieć. Scenarzyści jednak nie idą tym tropem. Podejrzewam, że zbyt bardzo odeszliby od radosnego charakteru cyklu, choć pomysł jest to przedni i intrygujący – o ile ciekawiej byłoby oglądać zmagania Rossa, gdyby jego starzy przyjaciele nie przyszli mu w finale z odsieczą, a nawet zbuntowali się przeciwko niemu.
Ci się jednak pojawiają, gotowi wspomóc swego lidera w walce i rzucaniu sucharami na lewo i prawo. A obok nich niejaki Galgo, rwący się do akcji Hiszpan, gotów w kwestionariuszu osobowym skłamać, że ma 30 lat, byle tylko walczyć u ich boku. Antonio Banderas jest w tej roli wyśmienity, czyniąc ze swojego bohatera nie tylko najjaśniejszy punkt filmu, ale i postać prawdziwie oryginalną. W sytuacji, gdy każdy kopiuje samego siebie, nie dodając nic nowego, słynny Desperado odchodzi od wizerunku namiętnego wojownika na rzecz wesołego gaduły, który jednak w walce jest niepokonany. Również historia jego oddziału może wzbudzić większe współczucie niż oglądanie jednego z oryginalnych Niezniszczalnych w stanie krytycznym. Chętnie obejrzałbym film z Galgo w roli głównej, co dla Banderasa nie byłoby niczym nowym – jego Kot w butach ze „Shreka” też przecież doczekał się własnego obrazu.
Dla kogo powstali „Niezniszczalni 3”? Na pewno nie dla trzynastolatków, o których pomyślano przy przyznawaniu kategorii wiekowej, choć pasuje to do pomysłu, aby odmłodzić skład tytułowych najemników. Tyle, że obie decyzje są chybione, dlatego fanom poprzednich części odradzam wizytę w kinie. Zwłaszcza, że scen akcji porywającymi bym nie nazwał – już nie chodzi o kompletną bezkrwawość, ale można było się postarać o choćby ciekawą inscenizacją. Hughes niestety nie ma żadnego pomysłu na obrazowanie akcji, zostawiając wszystko w rękach speców od pirotechniki i wysportowanych aktorów.
Film w finale wraca na właściwe tory, dając miejsce do popisów dla weteranów takiego kina, a Stallone dostarcza one-liner na miarę swoich najsłynniejszych wcieleń. Czy to wystarczy, aby zmazać złe wrażenie, jakie zostawiła po sobie zwłaszcza pierwsza połowa? Tylko częściowo. Cykl ten od samego początku miał problemy ze scenariuszami, choć tym razem już sam punkt wyjścia kompletnie wypaczył ideę stojącą za serią. Żałować też można kompletnie niewykorzystanego Snipesa, niewdzięcznej roli dla Harrisona Forda i parominutowego występu Jeta Li. Zmarnowani ci Niezniszczalni, oj zmarnowani. Skąd zatem taka wysoka ocena? Bo Banderas.