Niebo istnieje… naprawdę
Niebo jest mekką uciśnionych, miejscem, gdzie pokorni i bogobojni lokują swoje nadzieje na lepsze jutro, które jeśli nastąpi, to nie nastąpi tutaj, tylko gdzieś tam, gdzie może i powinno być już tylko lepiej. Niebo to suma wszystkich marzeń o wiecznej szczęśliwości, to nagroda dla głodnych, spragnionych, roztropnych i sprawiedliwych, czyniących dobro i trwających w wierze zawsze i wszędzie oraz na przekór wszystkiemu i wszystkim. Co oznacza, że niebo nie jest miejscem dla każdego, pomimo tego, że każdy może w nim znaleźć miejsce. To logiczne, bo wynika z naturalnego ciągu przyczynowo-skutkowego, z niemałą poprawką na niezbyt oczywiste założenie, że niebo istnieje… naprawdę.
Reżyser (i zarazem współscenarzysta filmu) Randall Wallace wydaje się nie mieć żadnych wątpliwości: czy się to komuś podoba czy nie, niebo istnieje naprawdę. Pomimo, że pozornie kwestia istnienia bądź nie istnienia nieba nie jest w filmie rozstrzygnięta, sama teza i jej żarliwa obrona nie pozostawiają żadnych wątpliwości co do intencji twórcy/twórców. To z kolei sugeruje, że film jest adresowany do konkretnej grupy widzów, tych stworzonych, a nie wyewoluowanych, na przykład w duchu bezdusznej teorii z brakującym ogniwem (lub jakiejkolwiek innej teorii). Co nie jest z mojej strony zarzutem. To normalne, że produkty, w tym filmy, w lwiej części dedykowane są określonej grupie docelowej, z dużą dozą prawdopodobieństwa mogącej przyczynić się do zwrotu z inwestycji poniesionych na produkcję kosztów.
Twórcy „Niebo istnieje… naprawdę” zainwestowali wiarę i pieniądze w autentyczną historię Colton’a Burpo, chłopca, który po przebudzeniu ze śmierci klinicznej opowiedział światu o tym, jak to zapukał do nieba bram. Zaowocowało to książką, której narratorem jest ojciec Colton’a, pastor Todd Burpo, a którego opowieść o niezwykłych doświadczeniach syna spisała pisarka Lynn Vincent. Książka szybko uzyskała status wielkiego bestsellera i tym samym jej ekranizacja była już tylko kwestią czasu. W końcu stała się faktem tak autentycznym jak same przedstawione w filmie wydarzenia, dzięki czemu słowo przyoblekło się w ciało, czy raczej w wiele zaangażowanych w produkcję ciał.
I tak oto w rolę małego Coltona wcielił się rezolutny Connor Corum, ze swadą i wdziękiem prawiący o życiu po życiu, a właściwie o życiu po śmierci. Ten wybór obsadowy to moim zdaniem najmocniejszy punkt filmu. Connor w swojej roli jest naturalny i przekonujący, za co cześć mu i chwała, aż po wieki wieków. Pastora Todd’a Burpo zagrał Greg Kinnear, co również jestem skłonny uznać za trafny wybór obsadowy. Wprawdzie nie można powiedzieć, że rola pastora to rola życia tego sympatycznego aktora, ale na pewno można powiedzieć, że postać pastora znacznie zyskała na pozyskaniu jego szczerej i serdecznej twarzy, zazwyczaj pozytywnie odbieranej przez (zwłaszcza żeńską) widownię. Pozostali aktorzy w filmie są, grają i nie przeszkadzają, czego niestety nie można przypisać produkcji in plus. Dotyczy to także wielu innych filmowych kwestii, w tym tej kluczowej, czyli samej przemyconej tu i ówdzie wizji prawdziwego (zgodnie z postawioną tezą) nieba, wizji chrześcijańsko poprawnej, aż do bólu bezbolesnej i bezpiecznej, takiej z dziada pradziada znanej, wpajanej i kochanej, co jednak nie oznacza, że prawdziwej lub… nieprawdziwej. Nikt z żyjących nie może znać bowiem prawdy o tym, co nas czeka w chwili, kiedy opuścimy ten ziemski padół szczęśliwości bądź nieszczęśliwości. To jest oczywiste. Nie wiedząc każdy może natomiast wierzyć i gwoli uczciwości wobec siebie i bliźnich mieć przy tym na uwadze, że sama wiara nie jest świadectwem prawdy, podobnie jak nie jest też świadectwem kłamstwa.
Randall Wallace wierzy, że filmem „Niebo istnieje… naprawdę” daje świadectwo prawdzie. Ja w to nie wątpię, podobnie jak nie wątpię w szczerość intencji reżysera m.in. „Byliśmy żołnierzami” i scenarzysty m.in. „Braveheart – Waleczne Serce”. I chociaż wiara podobno czyni cuda, po filmie „Niebo istnieje… naprawdę” cudów się nie spodziewajmy. Obraz jest dokonaniem artystycznym raczej średnich lotów, co jednak w tym konkretnie przypadku ma niewielkie znaczenie i nie powinno oraz nie wyszło mu ani na dobre, ani na złe, a to z uwagi na temat oraz genezę, w znacznej mierze determinujące odbiór produktu finalnego.
Każdy odbiorca dostał to, co mniej więcej chciał, a przynajmniej to, czego mniej więcej oczekiwał. Jedni więc na filmie się wzruszą, rozkoszując się emanującym z kadrów iście niebiańskim ciepełkiem; inni natomiast tylko wzruszą ramionami, zniesmaczeni kiczowatą estetyką odtwórczo przedstawionych zaświatów. Ci pierwsi nie powinni popadać w przesadny zachwyt, ci drudzy powinni zachować wstrzemięźliwość w krytyce przedstawionych na ekranie wizji, a to z jednego właśnie powodu: tak przecież może naprawdę wyglądać niebo. I nawet jeśli nie jest to niebo dostępne dla każdego, może to być niebo dostępne dla niektórych, a może nawet tylko dla kogoś jednego, na przykład tylko dla Colman’a Burpo. Bo niebo, jeśli istnieje, nie musi być wspólne i takie samo dla wszystkich, o czym warto podczas seansu pamiętać.