search
REKLAMA
Recenzje

NAJWIĘKSZY DAR. Czyli jak przekonać do wiary tych, którzy już wierzą…

Jakub Koisz

12 marca 2019

REKLAMA

Czasami najlepiej jest, kiedy nie wiesz, na co idziesz do kina, a forma dzieła atakuje znienacka. Gdy w sali robi się ciemno, a na ekranie pojawia się film, tworzysz sobie znaczenia w czasie rzeczywistym, co trochę przypomina interpretowanie snów. I dobrze jest wtedy, gdy rozumiesz, co twórca miał na myśli. Największy dar ma spore artystyczne ambicje, ale może przejść przez polskie kina niezauważony, mimo że jego produkcją zajęli się między innymi rodzimi twórcy. Ta hiszpańsko-polska produkcja powstała bowiem dzięki finansowemu wsparciu tysięcy drobnych darczyńców z obu krajów. Mecenasami produkcji zostali m.in. Robert Friedrich, Jasiek Mela, ks. Jakub Bartczak czy Marcin Zieliński. Czemu więc tak o nim cicho? Z powodu całkowitego braku promocji. Nie oznacza to jednak, iż mamy do czynienia z niedocenioną perełką. Wręcz odwrotnie – działy marketingu chyba opuściły ten statek, woląc, aby zatonął. Trochę szkoda, bo w tej siermiężnej i przyciężkiej opowieści mieszczą się spore ambicje narracyjne.

Główny bohater obu warstw produkcji, Reżyser (a jednocześnie prawdziwy reżyser tego filmu, Juan Manuel Cotelo), zamarzył sobie nakręcenie westernu, który weźmie się za bary z koncepcją odwiecznej walki dobra ze złem, a może nawet postawi w tej sprawę kropkę nad i. Ciągle mu coś jednak przeszkadza na planie, a sama historia rozgrywająca się na Dzikim Zachodzie zaczyna się niezmiernie dłużyć. Wypalony oraz nieco zdesperowany reżyser-idealista ucieka pewnego dnia z planu, aby poznać historię ludzi, którzy mieli do czynienia z prawdziwym, namacalnym złem. I właśnie osoby, które spotyka na swojej drodze, przenoszą tę opowieść w nowy wymiar – fabularyzowanego dokumentu. Wszystkie postacie, które Reżyser spotka na swojej drodze, to naprawdę istniejący ludzie wypełnieni cierpieniem i zrozumieniem dla spraw ostatecznych. Reżyser wsłuchuje się w ich wyznania i powoli zaczyna rozumieć, czego brakuje jego westernowi.

Prawdziwe życie bowiem okazuje się bardziej inspirujące niż chaos panujący na planie kręconego przez twórcę filmu. Główny bohater, czyli alter ego samego reżysera, poznaje na swojej drodze terrorystów, ich ofiary, osoby skonfliktowane ze światem oraz najbliższymi, ludzi strapionych i pogodnych, choć życie przycisnęło ich sporym ciężarem – każda z nich przybliża go do odnalezienia idealnego zakończenia dla swojego dzieła. Ten metakomentarz na temat artystowskich znojów lepiej chyba wypada na papierze lub w skrócie fabuły niż na ekranie. Wrażenie, że warstwa dokumentalna i fabularna zostały do siebie doklejone na siłę, nie opuszcza aż do końca seansu, jakby twórcy nie chcieli, aby ich dzieło zostało zapamiętane wyłącznie jako kolejny dokument, który porusza mnóstwo przewałkowanych spraw, w tym kwestie wiary, objawień oraz przemiany duchowej. Wprawdzie oko reportażysty potrafi wyciągnąć z bohaterów mięso i to, co mówią, dobrze współgra z tezą przyjętą na początku (tj. że siła przebaczania jest potężna i trudna do przewidzenia), a ich historie mają sporą dawkę humanistycznego ducha, ale lepiej by sobie radziły jako miniatury, choćby wyprodukowane dla Netfliksa w ramach skromniejszego projektu.

Ucieczka z planu strapionego twórcy, który zmaga się z wypaleniem artystycznym, a może i nawet rozczarowaniem światem, przypomina do złudzenia Człowieka, który zabił Don Kichota, ale poszukiwanie odpowiedzi w głębi losów zwyczajnych ludzi wypada tu o wiele gorzej. Co najbardziej odróżnia ten obraz od ostatniego, zrodzonego w bólach dzieła Terry’ego Gilliama, jest zawarte w metafizyce, tutaj – kulawej i opartej na z góry przyjętych założeniach. Świadectwo wiary beznogiej ofiary ataków terrorystycznych czy skrucha byłych członków IRA są wypełnione potężnym ładunkiem prawdy, choć czuć wyraźną selekcję materiału, aby pasowało pod tezę i broniło się w czasie katolickich spotkań filmowych. Szkoda więc, że zachowawczy i bezpieczny dokument przerywany jest próbami artystowskimi. Chyba największym grzechem produkcji Cotela są wyraźne zapędy moralizatorskie, taką strategię wybacza się bowiem jakoś bardziej filmom fabularnym, kiedy próbują przyłożyć widzowi w twarz ckliwością, ale gdy chce się to zrobić również za pomocą non-fiction – coś zgrzyta. Przekonywać już dawno wierzących to żadna sztuka, a kino jest od stawiania tłustych, mocnych pytajników na końcu zdania. Tutaj się to nie udaje.

REKLAMA