Na śmierć i życie (Kill Your Darlings)
Wysyłamy miliony do walki z faszystami w Europie, a oni są tutaj.
Metrum i rym… strażnicy więzienni.
Wypuśćmy więźniów.
Ekranizowanie twórczości spod znaku beat generation wraca ostatnio do łask. Tym samym na taśmę filmową trafiają coraz częściej szkice biograficzne samych autorów. W ciągu ostatnich kilku lat do kin wszedł Skowyt (recenzja Filipa Jalowskiego), zaraz po nim W drodze (a tu recenzja Jakuba Koisza). Nazwiska takie jak Burroughs, Ginsberg i Kerouac coraz wyraźniej zapisują się w umysłach czytelników na naszym podwórku (za sprawą kolejnych edycji książek oraz wydawania tytułów nietłumaczonych przedtem na polski). W swoim pełnometrażowym debiucie John Krokidas prezentuje nam historię mniej znaną, bo traktującą o czasach młodości wymienionych wyżej panów… i nie tylko ich.
Wydarzenia w filmie mają miejsce pod koniec drugiej wojny światowej. Wątkiem wiodącym w Kill your darlings jest znajomość Allena Ginsberga (Daniel Radcliffe) z Lucienem Carrem (Dane DeHaan). To właśnie on – charyzmatyczny, zblazowany i oczytany w dziełach “zastrzeżonych” wprowadzi Allena na podejrzane domówki, wyzwoli w nim nowe spojrzenie. Za jego sprawą poznaje Williama Burroughsa (Ben Foster) oraz starszego od nich Jacka Kerouaca (Jack Huston). Z czasem grupka znajomych zacznie ewoluować, przepoczwarzać się w coś więcej, niż tylko zgraną paczkę.
Zalążek tego procesu ukazuje nam film Krokidasa. Pierwsze próby “wychodzenia z szeregu”, igranie z uczelnianym regulaminem, manifestacja swojej indywidualności formowanie się idei, – wydarzenia te splatają się ze sprawą morderstwa, w które młodzi buntownicy zostaną wmieszani. Film ogląda się dobrze, akcja jest dobrze rozłożona i projekcja się nie dłuży, ale… właśnie – “ale” jest takie samo, jak w przypadkach poprzednich beatnikowych filmów. Kliniczna czystość. Stylizacja i kostiumy są na dobrym poziomie, ale wszystko i wszyscy są w tym filmie zbyt “ładni”. Fryzurki eleganckie, buciki wypastowane. Nawet, gdy bohaterowie biorą udział w libacji, trochę im się gniotą koszule, włos się rozmierzwi – i tyle. Z jednej strony jest estetcznie, ale z drugiej – ten typ bohatera i wydarzeń aż prosi się o bardziej… soczyste sceny. W scenach, gdy bohaterowie zaczynają eksperymentować z narkotykami – można odnieść wrażenie, że są cudownym środkiem poszerzającym perspektywy – bez efektów ubocznych, żadnych nudności, bólu głowy. W gruncie rzeczy nic dziwnego, skoro żaden z bohaterów ani razu nie ma kaca, a za kołnierz przecież nie wylewają.
Na uwagę zasługuje aktorstwo, ale nie Daniela Radcliffa. Jego Ginsberg jest mało ciekawy, choć jego postać jest dobrze wyeksponowana (kłopoty z matką, odkrywanie siebie). Mimo, iż kreowany jest na głównego bohatera, jego losy nie szczególnie interesują widza. Poza tym po ośmiu filmach o młodym czarodzieju twarz Radcliffa w okrągłych okularach kojarzy się dość jednoznacznie. Dane DeHaan jako Lucien Carr jest niesamowicie intrygujący, charyzmatyczny. Ma w sobie element chaosu, sprawia wrażenie pogrążonego w zakazanej literaturze młodzeńca pewnego siebie, pomysłowego i odważnego. Ze swoją aparycją DeHaan robi się popularny w rolach antagonistów, choć ze swoimi możliwościami jest wiargodny “po obu stronach medalu”. Przy tym budowana przez niego postać budzi autentyczną sympatię. Z przyjemnością ogląda się sceny z nim, nawet kiedy siedzi przy stoliku, pali papierosa i kpi z Ogdena Nasha.
Z kolei nie tyle dobrze, co fantastycznie wypadł Ben Foster jako William Burroughs. Mimo, iż postać pojawia się raczej na drugim planie, zapada w pamięć od razu, a Foster niemal scalił się ze swoją postacią. Mówi, zachowuje się i nawet wygląda jak młody Burroughs. Rola skrajnie odmienna od typowych dla tego aktora, pozytywne zaskoczenie. Jest oszczędny w środkach (tym samym mniej widowiskowy niż DeHaan), ale przykuwa uwagę swoją osobą. Nienagannie ubrany stoik, szalenie oczytany, zaznajomiony już trochę z narkotykami, więc będący w tym temacie instruktorem dla początkujących kolegów. Kerouac Hustona jest trochę na uboczu (z uwagi na wiek postaci), ma swoje życie, żonę (Elisabeth Olsen). Bierze udział w życiu młodszych kolegów, jest zabawny, trochę prostacki, lecz ma to swój łobuzerski urok. Postać jednak nie wkorzystuje potencjału aktorskiego Hustona (kto oglądał Boardwalk Empire, ten wie).
Ostatnim, lecz nie mniej ważnym ogniwem jest Michael C. Hall w roli dozorcy, Davida Kammerera. Jest to ciekawa postać – starszy mężczyzna, obracający się w tych samych kręgach, co młodzi studenci. Hall mimo odpowiedniego kostiumu i dorodnej, ryżej brody przez większość seansu nasuwa skojarzenia ze swoim serialowym bohaterem (w moim przypadku będzie to Dexter). Jednak w przeciwieństwie do Radcliffa, Hall chwilami pokazuje, że ma w rękawie jeszcze kilka asów, poza tym jego postać jest ciekawa, jest w niej coś niepokojącego, od pierwszej sceny. Jeśli chodzi o pomniejsze postaci, warto wspomnieć o matce Ginsberga, Naomi (Jennifer Jason Leigh). Wiarygodnie, bez popadania w przesadę, udało jej się oddać chorobę, która sprawia, że człowiek staje się ciężarem.
Jako, że wśród beatników panowała swoboda, także seksualna, wątek ten jest w filmie wyraźnie zaznaczony, a chociaż scen erotycznych nie ma tu za wiele, i tak homoseksualizm jest w scenariuszu obecny, bez czego historia o tej grupie byłaby całkowicie pozbawiona wiarygodności. W tej kwestii także film jest dość “grzeczny”. Czy to dobrze, czy źle – rzecz gustu.
“Kill your darlings” (przetłumaczony jako “Na śmierć i życie” tym razem nie z głupoty, lecz w celu uniknięcia zbieżności – w 2006 roku powstał film o takim tytule, wiernie przetłumaczony na “Zabij swoich bliskich”) jest filmem niezłym, szczególnie przez wzgląd na kreacje aktorskie (DeHaan i Foster!). Muzyka jest o tyle dobra, że próbuje oddać klimat tamtego czasu, a w scenach “twórczych” przyspiesza, zgrana z szybkim montażem, a wszystko to ma obrazować furor poeticus po coraz to nowych używkach serwowanych przez Williama kolegom. Sama intryga jest dość ciekawa, a pomysł na ukazanie początków twórców beat generation jest dobry – ale film nie rzuca nowego światła na temat, ani nie próbuje przedstawić tematu bezkompromisowo. W gruncie rzeczy dobrze, że powstał – a nuż doczekamy się filmu z prawdziwego zdarzenia, który wyciągnie z materiałów źródłowych całą esencje i opowie o beatnikach puszczając wodze.