Moja ulica
Film dokumentalny „Moja ulica” pokazuje kawałek historii przemysłowej Łodzi na przykładzie fabryki włókienniczej przy ulicy Ogrodowej: od jej zbudowania przez przedsiębiorcę żydowskiego pochodzenia Izraela Poznańskiego w II połowie XIX wieku, poprzez czasy PRL-u, kiedy funkcjonowały tu Zakłady Przemysłu Bawełnianego im. Juliana Marchlewskiego, po upadek przemysłu włókienniczego w latach 90. ubiegłego wieku, który sprawił, że fabryka przestała działać, a opuszczony obiekt przeistoczył się w ruinę. Zamknięcie przedsiębiorstwa równało się z końcem zatrudnienia dla wielu osób, wręcz całych rodzin.
Naprzeciwko fabryki, po drugiej stronie ulicy Ogrodowej, założyciel pobudował familoki dla swoich pracowników. Od tamtej pory zamieszkiwało w nich niejedno pokoleń robotników. Dziś mieszka tam wielu byłych pracowników dawnej fabryki oraz ich potomkowie, a podupadające materialne oraz społecznie osiedle familoków kontrastuje z odrestaurowaną, zagospodarowaną na nowo po 2000 roku, komercyjną i lśniącą nowością Manufakturą – centrum handlu, usług i rozrywki (kapitał zagraniczny). Kto był w Łodzi na ulicy Ogrodowej, po obu jej stronach, ten wie, że dokument Marcina Latałły poraża autentycznością.
Ludzi, którzy pamiętają powstanie tego prawie trzydziestohektarowego kompleksu i pierwszego jego twórcę, już nie ma, ale są za to osoby, które historię tę znają z rodzinnych opowieści przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Natomiast już z własnego doświadczenia ci ludzie pamiętają prężnie działający zakład produkcji, w którym pracowali ich przodkowie i oni sami. Pamiętają również koniec przemysłu włókienniczego w mieście i podupadającą ruinę w jaką przekształciła się fabryka (zresztą nie ta jedna…). Ludzi z takimi wspomnieniami i doświadczeniami przedstawiono w filmie Moja ulica.
Poznajemy rodzinę Furmańczyków, która mieszka w familokach naprzeciwko Manufaktury. Rodzina składa się z czterech pokoleń. Seniorka „rodu” Furmańczyków, prababcia, babci i matka w jednej osobie, to głowa rodziny i jej podpora finansowa. Wspomina czasy Łodzi jeszcze wojennej, potem komunistycznej. Ona, tak jak jej matka i babcia, pracowała w fabryce po sąsiedzku. Teraz z sentymentem, ale i bez koloryzowania, szczerze wspomina swoje życie i obserwuje drugą stronę ulicy Ogrodowej, gdzie działa Manufaktura Marek, jej pięćdziesięcioletni syn, kiedyś też pracował w fabryce obok. Obecnie – bezrobotny od kilkunastu lat, nie odmawia sobie alkoholu. Marek ma córkę, która jeszcze się uczy. Jest ona związana z Tomkiem (bezrobotnym). Para spodziewa się dziecka. Niebawem po jego urodzeniu, ojciec trafia do więzienia. Dziewczyna znajdzie sobie następnego chłopaka i sytuacja się powtórzy. Marek z kolei związany jest nieformalnie z sąsiadką. Kobieta jest szwaczką, ma dorastającą córkę. Furmańczykowie żyją w starych, wyniszczonych mieszkaniach, gdzie brakuje toalety, podwórka są zaniedbane. Na odnowienie mieszkań i budynków pieniędzy nikt nie ma, a te same niestety spaść z nieba nie chcą.
Furmańczykowie to rodzina robotnicza, jej członkowie sami się tak określają. Widać, że reżyser zaprzyjaźnił się z rodziną, która otwiera się przed nim. Opowieści przeradzają się w zwierzenia. Autor uczestniczy w życiu Furmańczyków, jest świadkiem ich codziennych problemów, zmagań, frustracji, czasami też radości i sukcesów. Dokument powstawał kilka lata i widać, że rodzina zżyła się z twórcą, ufa mu, chce się w filmie pokazać, wypowiedzieć, pożalić, stara się dobrze wypaść. Ale dochodzi też do bardziej dramatycznych scen, kłótni, kamera rejestruje bez przerwy, a bohaterowie jakby zapomnieli, że są nagrywani, emocje pękają, już nikt nie stara się udawać, być lepszym, opanowanym. Wypowiedzi i zachowania stają się bardziej szczere, wprost.
Jest to rodzina, która chciałaby żyć lepiej – materialnie, emocjonalnie, zawodowo, społecznie – jednak nie potrafi, nie ma pomysłu. Furmańczykowie tkwią w sytuacji, która ich nie zadowala. Mają żal, pretensje do dziejów, że tak ich doświadczyły, że nie ma pracy i pieniędzy. Czasy fabryki wspominają z sentymentem, jak to „kiedyś to było dobrze”, była praca, czuli się szczęśliwi. Tamte czasy minęły, pozostały wspomnienia i frustracja. Teraz Manufaktura może zaoferować Furmańczykom pracę jako stróż, sprzątaczka. Nieuchronność dziejowa, prawa rynku i skutki polityki dopadają ludzi, a ci nie zawsze są w stanie dostosować się do zaistniałej sytuacji. Niestety nie mają wyjścia, bo jeśli nie zawalczą o siebie, o lepsze jutro, to nikt im tego nie zapewni, nie przyniesie na tacy gotowych rozwiązań, pieniędzy. A skoro nie działają, nie są w stanie, skutkuje to degeneracją. Marek obiecuje poprawę, stara się, szuka pracy, zarzeka się, że przestanie pić, jednak nic z tego nie wychodzi. Jego historia kończy się tragicznie. Może nadzieja w jego wnukach? Czas pokaże.
Babcia Furmańczykowa to największa bohaterka tej historii. To osoba, która ma świadomość końca czasów, kiedy to praca sama „przychodziła” po człowieka, ma świadomość że jest z rodziny robotniczej i że z powodu cech klasy robotniczej – prostoty, niewykształcenia oraz braku ambicji – jej potomkowie tkwią teraz w nieciekawej sytuacji, nie potrafią sobie poradzić. Babcia radzi sobie akurat całkiem dobrze – utrzymuje całą rodzinę, dba o ich podstawowe potrzeby, wychowuje prawnuki, opiekuje się wnuczką. Jest starszą, spracowana panią, jednak to ona w tej rodzinie ma najwięcej werwy, logicznych i sensownych pomysłów, a przede wszystkim dobre serce, może nawet za dobre.
Przytłaczający, smutny komentarz reżysera w filmie komponuje się z atmosferą przedstawianych familoków oraz jej mieszkańców u podnóża monumentalnej i nowoczesnej Manufaktury. Takich rodzin jest więcej, a i takich ulic pamiętających przemysł fabryczny, teraz podupadłych, jest niemało. Stanowią one dużą część Łodzi, często decydując o ogólnym odbiorze tego miasta i jego klimacie.
Oglądając film można utwierdzić się w przekonaniu, że dobrze, by takie obiekty jak kompleks Poznańskiego nie pustoszały i nie popadały w ruinę, ale by znajdywały inwestora, który je odrestauruje i zaprowadzi w nich na powrót życie. Bo 30 hektarów ruiny w środku miasta, na które nie ma pomysłu i środków, by je zagospodarować – to obraz nędzy i rozpaczy. Takie miejsca w Łodzi to normalność. Warto wspomnieć, że ukazana Manufaktura jest na liście zabytków, zatem jej odrestaurowanie i zagospodarowanie nie naruszyło architektury kompleksu. Czyli wszystkie wypasione atrakcje – galeria, restauracje, puby, hotel, dyskoteka, kino, muzeum i nie wiadomo co jeszcze – wtłoczone zostały w szkielet, mury kompleksu fabrycznego.
W „Mojej ulicy” znajdują się odwołania do takich filmów, jak „Ziemia obiecana” Wajdy czy „Z miasta Łodzi” Kieślowskiego, gdzie „bohaterami” są fabryka, ludzie w niej pracujący i samo miasto. Możemy porównać obrazy Łodzi oraz przemysłu w przeszłości z tym, co jest teraz.
Dokument społeczny „Moja ulica” ukazuje regionalną historię w kontekście wybranej przykładowej rodziny. Film pozwala poznać klimat Łodzi. To ogromna dawka pesymizmu i smutku. Wizja Latałły całkowicie odpowiada rzeczywistemu stanowi rzeczy. Reżyser pokazuje kontrast między dwoma obliczami kapitalistycznego świata, które dzieli raptem ulica. A przedstawiona historia bardzo namacalna, nie gdzieś z drugiego końca świata i z przeszłości, ale po sąsiedzku i dziś.
Film jest wersją poprawioną obrazu pt. „Nasza ulica” z 2006 roku tegoż samego reżysera.