Młody Frankenstein
Tekst z archiwum film.org.pl.
Poniższy tekst pochodzi z książki “Frankenstein 100 lat w kinie”
Obraz kończący reżyserską karierę urodzonego w 1926 roku twórcy, okazał się jego największą artystyczną porażką. Dla przypomnienia – chodzi o próbę zakpienia z filmów o Drakuli, czego wespół z Brooksem próbował dokonać rówieśnik reżysera, Leslie Nielsen, mający – wówczas – swoje najśmieszniejsze występy (znakomita seria „Nagiej broni” 1988-1994 r.) daleko za sobą. Poza tym dużym potknięciem, inteligentna zgrywa zawsze wychodziła Brooksowi perfekcyjnie: „Robin Hood: Faceci w rajtuzach” („Robin Hood: Men in Tights” 1993 r.), „Kosmiczne jaja” („Spaceballs” 1987 r.) – czyli „Gwiezdne wojny” w oparach absurdu, rozbuchane produkcje kostiumowe na wesoło w „Historii Świata: część I”(„History of the World: part I” 1981 r.), Hitchcock z ogromnym przymrużeniem oka w „Lęku wysokości” („High Anciety” 1977 r.), czy wreszcie całkiem niema komedia „Silent Movie” (1976 r.) i „Płonące siodła” („Blazing Saddles” 1974 r.) czyli dziki zachód z czarnoskórym szeryfem na pierwszym planie. Trudna sztuka żartowania z klasyków zupełnie nie udała się dopiero we wspomnianym wcześniej „Drakuli: Wampirach bez zębów” („Dracula: Dead and Loving It” 1995 r.). Mel Brooks dobitnie zaznaczył swoją obecność w świecie filmowej parodii, rozśmieszając widzów w genialny w swej prostocie sposób. Przedstawiał ulubione, kultowe, klasyczne postaci w krzywym zwierciadle i wyśmiewał w nich to, co często stanowiło dramaturgiczną siłę w ich najważniejszych filmach. Dostało się „Gwiezdnym wojnom”, „Obcemu”, „Planecie małp”, „Dziesięciorgu przykazaniom”, „Vertigo”, „Robin Hoodowi”, „Drakuli”, westernom i niemym filmom. Nie mógł więc Brooks przejść obojętnie obok takiego materiału na parodię, jakim w swej naiwności były klasyczne filmy o Frankensteinie. W 1974 roku powstała dzięki temu najlepsza i najbardziej ceniona komedia Mela Brooksa – „Młody Frankenstein”!
Dla wielbicieli starych filmów o potworze opisywany tu obraz jest jak basen olimpijski dla zawodowego pływaka. Jeśli zna się dobrze czarno-białe przygody monstrum, oglądanie dzieła Mela Brooksa jest wyśmienitą zabawą w odnajdywanie nawiązań, odwołań, aluzji i zapożyczeń z filmów Jamesa Whale’a i jego następców: Rowlanda V. Lee i Erle’a C. Kentona. Brooks prezentuje monstrum w genialnym wykonaniu Petera Boyle’a, który jest wielki, dobrze zbudowany, jednocześnie straszny, wzruszający i zabawny. Charakteryzacja w niewielkim stopniu nawiązuje do kreacji Borisa Karloffa; twarz potwora zamiast być wychudzona, jest bowiem pulchna, na głowie zamiast włosów świeci łysina Petera Boyle’a, na skroni widnieje mała, gustowna blizna, a na szyi… krawiecki suwak! Monstrum porusza się jednak i wydaje jęki podobne do tych z „Frankensteina” AD1931, atakże ubrane jest, podobnie jak Karloff, w stary garnitur i ciężkie, wielkie buty. Oglądając film Brooksa stwierdzić można, że odnosi się on do klasyki nie tyle samą postacią monstrum, co podobieństwem treści i – zwłaszcza – formy. Wyposażenie laboratorium to wszak oryginalne elementy z planu „Frankensteina” Jamesa Whale’a, projektu Kennetha Strickfadena. „Młody Frankenstein” został nakręcony na taśmie czarno-białej, co pomogło uczynić z niego formalny majstersztyk, w którym wracają zapomniane zabawy światłem i cieniem, o dziwo wykorzystywane tu całkiem na serio. Jest masa błyskawic przeszywających niebo, są też odgłosy grzmotów (nominacja do Oscara za dźwięk), jest złowrogo wyglądający zamek na wzgórzu i podświetlane jasnym światłem obłoki mgły zalegające w lesie, przez który przejeżdża doktor Frankenstein. To wszystko tworzy nastrój tak nasączony tajemnicą, grozą i oczekiwaniem na coś niesamowitego, że niejeden poważny „Frankenstein” może Brooksowi pozazdrościć umiejętności w kreowaniu atmosfery podszytej dreszczykiem. Ta atmosfera grozy połączona jest w tym przypadku z wygłupami i kpiną. Jednocześnie nie zapomina Brooks o szacunku dla klasyki, który stanowi drugie dno tej szalonej komedii.
Poza niezapomnianym klimatem i ciekawą postacią monstrum, w pamięć zapada Igor, który każe się tu nazywać Ajgorem (Ang. Eye-gor. Eye, czyli oko, autoironiczne nawiązanie do wytrzeszczu odtwórcy tej roli), w wykonaniu Marty’ego Feldmana. Ten, mogący pochwalić się zezem rozbieżnym aktor, idealnie wpasował się w rolę kalekiego, pokręconego fizycznie i psychicznie Ajgora. Choć cechy wyglądu pretendują go do miana inwalidy, lekkość i autoironia z jaką Feldman kreuje tę postać, pozwalają bezpiecznie się z niej śmiać, bez wyrzutów sumienia, że śmiejemy się z ułomności. Charakteryzatorzy nie mieli przy Feldmanie dużo pracy, dołożyli mu jedynie garb, w trakcie trwania filmu kilkukrotnie zmieniający położenie. Ajgor, podobnie jak jego pierwowzór Fritz z filmu Jamesa Whale’a, przynosi doktorowi nie ten mózg co trzeba – to pierwsze duże odwołanie do klasyki.
Kreowana przez Cloris Lachman postać Frau Blücher (każdorazowo na dźwięk jej nazwiska rżą konie za oknem) to z kolei kopia spanikowanej służącej Minnie z whale’owskiej „Narzeczonej Frankensteina”. Do obrazu z 1935 roku znalazło się zresztą w filmie Brooksa najwięcej odwołań oraz zapożyczeń „materiału” do robienia żartów. Pojawia się tu bowiem narzeczona potwora – pociesznie sycząca, bawiąca się konwencją Madeline Kahn, z taką samą fryzurą jaką nosiła Elsa Lanchester. Tym razem dochodzi jednak do konsumpcji związku. Co więcej, to nie Frankenstein, tylko narzeczone doktora i potwora odkrywają słodki sekret życia. Jest nim satysfakcja z seksu z monstrum i doktorem, który przejmuje od potwora tę najważniejszą cechę – ogromną chuć w sprawach łóżkowych.
Pojawia się też w „Młodym Frankensteinie” wątek spotkania monstrum z niewidomym dziadkiem, granym przez Gene’a Hackmana. Odwraca się tu klasyczny model „dobroci ślepca”, który u Brooksa zamiast obudzić w monstrum ciepłe uczucia w stosunku do gatunku ludzkiego, zniechęca je do bliższego kontaktu z człowiekiem. Nie sposób nie płakać ze śmiechu patrząc na nieudolne próby niewidomego staruszka, ugoszczenia stękającego przybysza. Gdy spragnione i głodne monstrum chce napić się z glinianego kubka, dziadek wznosi toast stukając swoim kubkiem o kubek trzymany przez potwora tak mocno, że naszemu nieszczęśnikowi zostaje w ręku samo ucho od stłuczonego naczynia. Podobnie jest w przypadku próby poczęstowania monstrum cygarem. Owszem, niewidomy staruszek podpala, ale kciuk gościa, który to gość, w rozumieniu starca, wyje z radości, nie z bólu.
Tu wszystko stoi na głowie. Do niedawna obsesyjnie walczący ze swoim przeznaczeniem doktor wmawia potworowi, że ten jest piękny, wspaniały i kochany, nazywając go w końcu Bogiem, po czym uczy monstrum jak normalnie żyć i jak stać się „lwem salonowym”. Apogeum absurdu obserwujemy w finale, gdy doktor i jego dzieło tańczą, śpiewają i stepują na scenie przed elitą świata nauki. Cytowania pierwszego „Frankensteina” ciąg dalszy: dziewczynka rzucająca kwiatki do studni to postać wyjęta z obrazu Jamesa Whale’a, a sekwencja powołania monstrum do życia przypomina inscenizacyjny rozmach klasycznego dzieła, ale pomnożony przez 10 – na stworzenie mgieł w brooksowskiej Transylwanii zużyto 1,5 tony suchego lodu, a w scenie ożywienia monstrum wyładowano energię o mocy 500 000 wolt.
Znalazło się również miejsce na ukłon w stronę „Ducha Frankensteina”, gdyż zarówno w filmie z roku 1942, jak i w komedii Mela Brooksa, monstrum zostaje schwytane i siedzi smutne i samotne w areszcie, skute łańcuchami. Najciekawiej i najzabawniej sparodiowana postać objawia się nieoczekiwanie w osobie Inspektora Policji Hansa Wilhelma Friedericha Kempa, który jest w prostej linii „potomkiem” Inspektora Krogha z „Syna Frankensteina”. I ten, i ten, ma sztuczną rękę, z tą różnicą, że w parodii Brooksa ręka sprawia sporo kłopotów (oszukańcza gra w rzutki jest jedną z najzabawniejszych scen filmu), szczególnie gdy nieudanym salutom towarzyszą niemieckie słówka, wtrącane przez Kempa w dość niecodzienne przemowy:
Zamieszki… to paskudna sprawa, und jak już się je zacznie, to są małe szanse,
żeby je zatrzymać przed rozlewem krwi. Sądzę… że zanim pójdziemy zabijać ludzi,
lepiej żebyśmy się upewnili jak cholera, że mamy wystarczające dowody.
Mel Brooks, który w filmie użycza swojego głosu Wiktorowi Frankensteinowi, wskrzesza w pełnej krasie obraz rady miejskiej i rozwścieczonego tłumu ludzi z grabiami, pochodniami i siekierami, idących zabić potwora – co było nieodłącznym elementem niemal wszystkich czarno-białych filmów cyklu. Uczynił też mały ukłon w stronę postaci Człowieka-wilka. Gdy wnuk Wiktora, Dr Frankensteen, jak każe na siebie mówić główny bohater filmu, próbując odcinać się od szalonych korzeni, zdąża do zamku w Transylwanii (nawiązanie do Drakuli – a jakże), seksowna Inga krzyczy: „Wilkołak!” – słysząc w ciemnym lesie wycie. W tym miejscu pada zabawny tekst z ust Ajgora. Niestety, jest zabawny jedynie w wersji oryginalnej, więc w takiej wersji go przytoczę:
Na powozie jedzie Frankensteen, Inga i powożący Ajgor:
– Werewolf! – krzyczy Inga
– Werewolf? – pyta Frankensteen
– There! – Ajgor wskazuje palcem miejsce w lesie
– What?! – pyta Frankensteen
– There wolf! – wyjaśnia Ajgor…
…po czym wskazuje palcem na zamek i mówi:
– There Castle!
Tego typu gier słownych jest w filmie więcej, podobnie jak humoru sytuacyjnego, czy wreszcie zacięcia musicalowego, do którego to gatunku Mel Brooks ma niezwykłą słabość. Tańczyli i śpiewali faceci w rajtuzach, śpiewał i tańczył Rzym w „Historii Świata: część1”, tańczy też i śpiewa monstrum Frankensteena i jego twórca. Na scenie odstawiają niezwykłe show, zwieńczone stepowaniem w wykonaniu pozornie ociężałego monstrum. Potwór Frankensteina ubrany jest w gustowny frak, na głowie ma melonik, a w ręku laseczkę. Mel Brooks jeszcze raz, w kilka lat później, w „Kosmicznych jajach”, dokona podobnego zabiegu, ubierając identycznie inną ikonę kina – Obcego. Dla przypomnienia – po wyjściu z klatki piersiowej Kane’a, zamiast syczeć i zwiewać, Obcy odstawia przed zaszokowanymi członkami statku Nostromo i klientami kosmicznego baru, irracjonalny taniec w rytm słów piosenki: „Hello my baby, hello my darling” – oświetlany scenicznymi, małymi reflektorami. Kto pamięta śpiewającego Obcego, łatwo sobie wyobrazi, jak zabawnie musi wyglądać monstrum Frankensteina wrzucone w niemal identyczne okoliczności. Mimo prześmiewczej konwencji najlepszej parodii w karierze Mela Brooksa, znalazło się w „Młodym Frankensteinie” sporo miejsca na poważne monologi, jak ten wygłoszony przez Frankensteena na chwilę przed powołaniem monstrum do życia:
Od tego proroczego dnia, kiedy śmierdzące oślizgłości wypełzły z wody i wołały do zimnych gwiazd,
naszą największą trwogą była świadomość naszej własnej śmiertelności. Ale dziś rzucimy
rękawicę nauki prosto w straszliwą twarz samej śmierci. Dziś wstąpimy w niebiosa!
Zakpimy z trzęsień ziemi! Zawładniemy piorunami i przenikniemy
do samego zalążka niezgłębionej natury!
Trudno uwierzyć, że w tej zwariowanej komedii ma miejsce monolog, który powoduje autentyczną gęsią skórkę, zachęcając jednocześnie do przemyśleń nad ludzką śmiertelnością, kruchością i przemijaniem. Jest tu też dużo o miłości, która jako jedyna może sprawić, że monstrum przestanie być tępą machiną zagłady. Oto więc miłość i poświęcenie stają w szranki z odtrąceniem i niewiarą:
– Miłość, to jedyne, co może ocalić to biedne stworzenie.
Mam zamiar go przekonać, że jest kochany, nawet za
cenę własnego życia. Bez względu na to, co tam usłyszycie
i jak okrutnie będę was błagał, bez względu na to, jak okropnie
będę krzyczał, nie otwierajcie drzwi. W przeciwnym razie
zmarnujecie wszystko na co pracowałem. Rozumiecie?
Nie otwierać tych drzwi!
– Tak, doktorze. Miło się z panem pracowało.
Takie przemowy chwytają za gardło i zmuszają do refleksji! Po chwili jednak, w tej samej scenie, gdy doktor Frankensteen wchodzi do celi, a monstrum wstaje i rusza w jego stronę, wszystko wraca na tory komedii, parodii, zgrywy i purenonsensu.
– Wypuśćcie mnie. Wypuśćcie mnie stąd! Do cholery, wypuszczajcie!
Nie znacie się na żartach? Jezu Chryste! Wypuśćcie mnie stąd!
W roli Frankensteena znakomicie odnalazł się Gene Wilder. Walczący ze swoim przeznaczeniem doktor nabiera w jego wykonaniu cech romantycznego szaleńca, w którym tkwi uśpiona klątwa rodu Frankensteinów. Zresztą, gdy tylko Frankensteen przestaje panować nad sytuacją, budzi się w nim opętany wizją tworzenia demon. Napięcie i frustracje tej postaci rozluźnia piękna Inga, idąc z doktorem do łoża – tego samego, w którym kilka dni wcześniej narodziło się monstrum. „Młody Frankenstein” to inteligentna i kontrolowana kpina, zabawa na najwyższym poziomie, horrorowo-komediowa jazda bez trzymanki. Wielka drwina i jednocześnie ogromny hołd dla nieocenionej klasyki kina. Hołd zbudowany ze znajomości cech charakterystycznych, które definiowały i określały kształt i wydźwięk horrorów lat 30. i 40. XX wieku. Nie dziwi fakt, że Mel Brooks i Gene Wilder zostali nominowani do Oscara w kategorii „Najlepszy scenariusz adaptowany”. Film Mela Brooksa jest dziś niewątpliwym klasykiem gatunku, najlepszym i najbardziej spójnym dziełem reżysera. „Młody Frankenstein” nie tylko należy do największych dzieł filmowej komedii, ale jest również jednym z najoryginalniejszych spojrzeń na historię Frankensteina.
„Twórcy filmu otwarcie przyznają, że scenariusz powstał jako efekt kolejnych seansów „Frankensteina” (1931) i „Narzeczonej Frankensteina” (1935), klasycznych pozycji gatunku grozy. Analizowano poetykę tych filmów, aby drogą przerysowania wydobyć absurdalność i komizm perypetii opisanych przez Mary Shelley i zainscenizowanych na ekranie” – fragment recenzji filmu „Frankenstein junior” (dziś znany oczywiście jako „Młody Frankenstein”) – FILM 1975, autor Leszek Armatys.
Ciekawostka:
• Dzieło Brooksa w 2007 roku przerobione zostało, z wielkim sukcesem, na musical. W rolę monstrum w broadwayowskiej wersji „Młodego Frankensteina” wcielił się Shuler Hensley, który miał na swoim koncie występ w „Van Helsingu” 2004 r., w tej samej roli.