MERIDA WALECZNA
Rok 1995 bez żadnej przesady można umieścić w kalendarium najważniejszych dat w historii kina animowanego. W 1928 dzieciaki po raz pierwszy raz śmiały się z Myszki Miki, kilka lat później do spółki dołączył Donald, postacie tworzone w studiu Warner Bros, czy też bohaterowie z animowanej kuźni Hanna-Barbera. W latach osiemdziesiątych definicję gatunku na nowo rozpisał genialny Hayao Miyazaki, który wraz z pracownikami studia Ghibli udowodnił, że filmy dla dzieci mogą nieść w sobie przesłania dorównujące tym, które oklaskuje się na największych i najbardziej szanowanych festiwalach. W 1995 na ekranach kin pojawiło się natomiast „Toy Story”, a wraz z nim w pełnym metrażu zadebiutował Pixar.
Na przestrzeni lat magicy z kalifornijskiego studia w Emeryville wyczarowali dziesiątki postaci, które na przemian bawiły i wzruszały widownię. Scenarzyści i reżyserzy Pixara odrobili lekcje zadaną kilka lat wcześniej przez takich ludzi jak wspominany już Miyazaki – ich animacje, mimo pozornego ukierunkowania na widownię dziecięcą, częstokroć wywierały większe wrażenie na ludziach posiadających dowody osobiste, karty kredytowe i inne gadżety charakterystyczne dla świata dorosłych. Szczególnie w ostatnich latach, za sprawą takich filmów jak „Wall-E” (2008), „Odlot” (2009) oraz „Toy Story 3” (2010) Pixar udowodnił, że z pomocą kina „dla dzieci” można przenieść się „tam, gdzie rosną poziomki”, opowiedzieć o życiu w sposób przejmujący i prawdziwy. A teraz do sedna, rok 2012 i „Merida Waleczna”.
Nowa animacja Pixara przyjmuje konwencję klasycznej baśni. Wraz z bohaterami przenosimy się do średniowiecznej Szkocji, gdzie wśród urwisk, pól oraz gęstych lasów wznosi się zamek króla Fergusa, ojca bohaterki tytułowej. Rudowłosa dziewczyna wchodzi właśnie w wiek, który wedle lokalnych tradycji nieodzownie wiąże się z zamążpójściem, co – jak łatwo się domyśleć – staje się powodem buntu przyzwyczajonej do męskich rozrywek księżniczki. Merida od dworskiego ceremoniału woli galop, przygodę oraz strzelanie z łuku, czyli wszystko to, co jej matka uważa za niepasujące do wizerunku córki pary królewskiej. Kiedy na dwór przybywają dość ekscentryczni zalotnicy konflikt pomiędzy matką, a bohaterką tytułową zaczyna się zaostrzać. Właśnie wtedy na drodze Meridy pojawia się kobieta, która pod przykrywką zakładu rzeźbiarskiego odczynia czarnoksięskie uroki oraz wypowiada potężne zaklęcia. Od tego momentu sytuacja na dworze króla Fergusa staje się nieco bardziej skomplikowana.
Jak można wywnioskować z powyższego opisu, „Merida Waleczna” znacząco różni się od ostatnich dokonań Pixara. Co więcej, nawet jeśli spojrzeć na twórczość studia przekrojowo, to zauważymy, że właściwie każdy z filmów pełnometrażowych przedstawiał widzowi zupełnie oryginalny świat – planetę zamieszkiwaną jedynie przez samochody, miasto Metropolis zasilane dziecięcym strachem, skąpaną w złomie Ziemię znaną z „Wall-E” itd. W przypadku „Meridy Walecznej” sprawa ma się zupełnie inaczej. Średniowieczna Szkocja przedstawiona w filmie to ten sam baśniowy świat, który znamy z wielu innych podań i legend, to klasyczny świat baśni, w obrębie którego zachodzą charakterystyczne dla tego typu rzeczywistości wydarzenia.
Co zupełnie „nie-pixarowskie”, bohaterowie pojawiający się w filmie również nie wyrastają ponad poziom baśniowych klisz. Tytułowa Merida z powodzeniem mogłaby zostać bohaterką tysiąca innych opowieści o przemianie i dorastaniu do podejmowania odpowiedzialnych decyzji. Na próżno szukać w niej tej złożoności i skomplikowanej relacji ze światem, jaka cechowała chociażby Carla Fredricksena z „Odlotu”. Podobnie jest z innymi postaciami, które – zgodnie z logiką baśni – pojawiają się w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze tylko po to, aby kolejne obowiązkowe punkty scenariusza mogły zostać odhaczone na liście.
Niemniej, choć poprzednie dwa akapity brzmią mocno krytycznie, „Merida Waleczna” wcale nie jest złym filmem. Chodzi jedynie o to, że po raz pierwszy produkcja zrealizowana przez Pixara jest tak silnie przesiąknięta stylistyką charakterystyczną dla opowieści Disney’a. Najmłodsi prawdopodobnie tego nie zauważą i będą doskonale bawić się na świetnie zrealizowanej bajce, dorośli – oczekujący od Pixara czegoś więcej, aniżeli dobrze zrobionej, lecz prostej i przewidywalnej historii – mogą czuć się zawiedzeni.
Sam znajduję się gdzieś pomiędzy entuzjazmem związanym z obejrzeniem ciepłej, zabawnej, po prostu przyjemnej historii jakich wiele, a zawodem związanym z wtórnością scenariusza. Patrząc na logo Pixar myślę sobie „coś więcej, niż bajka dla dzieci”, tym razem przyzwyczajenie okazało się być zwodnicze. „Merida Waleczna” to bardzo dobra disnejowska opowieść i nic ponad to, brak w niej pixarowskiego błysku, brak aromatu poziomek.