MEDITERRANEA. Wolność jest iluzją – Tofifest 2015
Problem migracji ludności polaryzuje aktualnie społeczeństwa większości państw Unii Europejskiej. W Polsce, co doskonale widać na przykładzie internetu, odbija się czkawką. Koegzystuje ze zbliżającymi się wyborami, gdzie w walce o elektorat zapomina się o wymiarze humanistycznym czy duchowym, pozornie bezkształtną masę napływającą do granic Europy sprowadzając do statystyk, cyfr i bezosobowych danych.
Ale to tylko polityka, rzeczywistość nie jest tak czarno-biała lub na wskroś jednoznaczna, o czym opowiada “Mediterranea”, dramat o drodze ludzi z Burkina Faso przez Morze Śródziemne do „idyllicznych” Włoch, mający właśnie swoją polską premierę na festiwalu Tofifest w Toruniu.
[quote]W filmie nie ma już tego bezbarwnego tłumu, a są konkretne twarze oraz idące za nimi życiorysy.[/quote]
W zależności od przekazu medialnego ludność pukającą do bram UE przedstawia się jako uchodźców potrzebujących pomocy humanitarnej, imigrantów ekonomicznych chcących połknąć socjal (dla bardziej optymistycznych będących tanią siłą roboczą), bądź najeźdźców utożsamianych z terrorystami. W filmie Jonasa Carpignano to dwaj przyjaciele – Ayiva (Koudous Seihon), odpowiedzialny ojciec 7-letniej córeczki pozostawionej w kraju ojczystym pod opieką siostry mężczyzny, oraz Abas (Alassane Sy), odrobinę zbuntowany chłopak, pragnący odmiany zarobkowej i towarzyskiej. Ich pobudki są czysto pragmatyczne, a cele sprecyzowane – dotrzeć i osiedlić się w cywilizowanym świecie, z wszystkimi jego możliwościami. Zamieszkać w kulturze zachodu, którą znają głównie z mitycznych opowieści lub facebookowych profili znajomych żyjących w Europie już od jakiegoś czasu.
Po kłopotach na lądzie, kiedy zostają sterroryzowani przez pustynnych bandytów w Libii, oraz na morzu, gdzie stają oko w oko z żywiołem sztormu (wątpliwy moralnie sprzedawca łajby zrezygnował z obiecanej roli sternika), docierają do Włoch. W mniejszej ilości niż wyruszali, ale tu nikt nie ogląda się za siebie. Jest to wliczone w pewną chłodną jak pozostawiane trupy statystykę. Od tego momentu film ogląda się jak dokument o kilku wyrywkowych scenach z życia czarnoskórych imigrantów, posiadających jedynie tymczasowe, bo trzymiesięczne prawo pobytu, oraz samych siebie. Ayiva akceptuje reguły gry, podejmując wyczerpującą pracę przy zbieraniu owoców u nieustępliwego, lecz w gruncie rzeczy sprawiedliwego sadownika. Abas prędko deklaruje niechęć do bycia czyimś niewolnikiem pracującym za marne grosze, ułatwiając sobie życie zaczynając chodzić na skróty.
Reżyser na bazie pogłębiających się mentalnych różnic między dwojgiem imigrantów stara się budować opowieść o trudach asymilacji. Rosnący antagonizm wydaje się kluczem do interpretacji filmu mówiącym o tym, że albo akceptujesz nieubłaganie twarde reguły, albo wypadasz z gry. Sama wolność jest tylko iluzją, mogłeś przejść przez pustynię, przepłynąć morze, przedostać się na inny kontynent, lecz zawsze prędzej czy później trafisz na bariery, granice nie do przekroczenia – już nie tyle fizyczne, co mentalne.
[quote]W dużej mierze Mediterranea składa się jednak z błahych, nieważnych i najzwyczajniej przeraźliwie nużących scen.[/quote]
Kamera smętnie podąża za bohaterem, odfajkowującym kolejne momenty z życia imigranta: zbiera pomarańcze w sadzie; handluje nielegalnym sprzętem elektronicznym z małoletnim, kompulsywnie palącym, obrotnym chłopakiem z Włoch; doświadcza aktów przemocy, niechęci lub zwyczajnej podejrzliwości wobec przyjezdznych czarnoskórych. W żaden sposób historia ta nie angażuje emocjonalnie widza, nie skłania do wciągnięcia się w tą zdecydowanie, co dobitnie widać, ważną dla reżysera tematykę. Cegiełkę do muru znieczulicy dokładają sami aktorzy, którzy nawet nie tyle grają, co występują przed kamerą. Ma to pewien dokumentalny sznyt, niestety tylko w samej formie: w treści zabrakło mocniejszego tąpnięcia, ciekawszych dialogów, być może szerszego spojrzenia na sprawę – czegokolwiek silniej przyciągającego uwagę.
Ujęcia starają się naśladować artystyczny, lekko arthouse’owy styl, mający podkreślić dezorientację i alienację bohaterów. Ich dotkliwy brak tożsamości, społecznego osadzenia się w realiach, wrośnięcia w grunt nowej rzeczywistości. Wypada to nieźle gdy fabuła nabiera tempa, dochodzi do wysiedleń, zamykania miejsc w których koczowali imigranci, a w konsekwencji do zamieszek i bójek z policją. Sceny przemocy są odpowiednio wystylizowane, a scenariusz nabiera rumieńców. Jest to jednak chwilowy moment napięcia, po nim przychodzi zaskakująco ucięty koniec historii. Wtedy najdobitniej odczuwa się z jak mało znaczącym seansem miało się właśnie do czynienia. Nic tu nie wybrzmiewa tak jak powinno, nie ma adekwatnego tonu, a reżyser jakby wcisnął się w koszmarnie duszący go gorset zwyczajności i banalności w sposobie opowiadania historii. To nie jest głos w żadnej sprawie, raczej reportaż z życia osób, które na dodatek widza absolutnie nie obchodzą.
https://www.youtube.com/watch?v=qaALVBbde_A
Aktualnie mamy do czynienia z urągającym podstawowym zasadom logiki podsycaniem antyimigracyjnych nastrojów poprzez torpedowanie mediów społecznościowych krótkimi filmikami „prawdy”, memami, obrazkami. Zero-jedynkowymi, prostymi do przyswojenia, w których dochodzi do łopatologicznego zderzenia kontrowersyjnego obrazu i mocnego hasła.
Reżyser Mediterranea’y, co jest największym walorem filmu, nie opowiada się po żadnej ze stron, ukazując złożoność i relatywność pewnego mikro-świata na styku kultur. Świata, który nie jest tak łatwy do zrozumienia, ludzie do zaszufladkowania, a polityka społeczna do zorganizowania. To także pewnego rodzaju manifest, krzyk o potrzebę indywidualizmu, w sytuacji gdy nie jesteś postrzegany jako człowiek, ale element składowy pewnej grupy, przybyłej z daleka, przez większość społeczeństwa nierozumianej.
Trochę to jednak za mało: szkoda czasu na mało odkrywcze wnioski, idące za tak boleśnie nijakim obrazem, poległym nie na polu samej – jakkolwiek sprawnej – realizacji, ale dużo wcześniej, na etapie mało przemyślanego oraz dokuczliwie przewidywalnego scenariusza.