MASKA. 20 lat od premiery
Rok 1994 zdecydowanie rozpieszczał kinomanów. Wystarczy wspomnieć o kilku tytułach, które na stałe przedostały się do świadomości widzów na całym świecie. Kto nie zna Forresta Gumpa, Pulp Fiction, Skazanych na Shawshank, Leona zawodowca, Urodzonych morderców czy też Króla lwa? Tytuły obejrzane właściwie przez wszystkich, a filmowego miodu lało się wtedy o wiele więcej.
Czwarty roczek lat dziewięćdziesiątych doprowadził również do tego, że co drugi dzieciak w polskiej szkole jako ulubionego aktora wpisywał w „Złotych Myślach” Jima Carreya (w tym względzie był on jednym z głównych konkurentów Cezarego Pazury). Stało się tak za sprawą trzech filmów. Pierwszym z nich był Ace Ventura: Psi detektyw, drugim Głupi i głupszy, trzeci opowiadał natomiast o pewnym zielonym jegomościu odzianym w bikiniarski, żółty garnitur rodem z lat czterdziestych. Maska przestaje być dziś nastolatkiem i kończy dwadzieścia lat. I mimo tego, że w filmowym kalendarzu taki wiek może wywołać już strzykanie w stawach i bóle kości, to filmowi Chucka Russella trzeba pewną rzecz oddać – skurczybyk starzeje się z gracją.
Celowo nie mówię tu o starzeniu się z godnością, ponieważ ciężko mówić o godności w kontekście bohatera, który rozbraja gang typów spod ciemnej gwiazdy za pomocą różnokolorowych baloników. Gracja pasuje tu jednak idealnie, ponieważ mimo upływu latek, imprezowe alter ego Stanleya Ipkissa wciąż należy do najbardziej szykownych superbohaterów. Klasyczna czerń Batmana może i mogłaby być substytutem zawsze modnej małej czarnej, efekt psują jednak te sterczące czułki. Superman dopiero w Człowieku ze stali załapał, że wszyscy śmieją się z jego bieliźnianej rewolucji, więc na pochwały nowego wdzianka jest jeszcze nieco przywcześnie. Maska, mimo noszenia się w tym samym od dwóch dekad, wciąż jest daleko przed amerykańskimi ikonami kopania tyłków superzłoczyńcom. To taki Bogart z Casablanki na mocnym rauszu i środkach psychotropowych. Wciąż elegancki, wciąż atrakcyjny dla płci przeciwnej, a jednak jakiś dziwny i nieco nadpobudliwy. Niemniej, drogie Panie, kogo byście wolały? Pijanego Bogarta, smutasa w stroju nietoperza, a może dorosłego faceta obnażającego się w budkach telefonicznych?
Dość jednak o kwestiach modowych, ponieważ Maska to przede wszystkim Jim Carrey, czyli aktor, który na plakaty Calvina Kleina raczej się nie nadaje (jakaż to by była genialna kampania!). W roku 1994 jego mimiczny arsenał osiągnął swoje apogeum, później – jeśli chodzi o role stricte komediowe – było już tylko gorzej. Mimo oceanów głupoty wylewających się spomiędzy sklejek montażowych, całkiem lubię Ace Venturę. Rzeczą oczywistą jest, że z chęcią wskoczył bym do futrzastej furgonetki znajdującej się w posiadaniu dwóch kompletnych idiotów. Wydaje mi się jednak, że Carrey najjaśniej zabłysnął właśnie w Masce. Ekscentryczny i żywiołowy superbohater to rola napisana dosłownie pod niego. Formuła filmu właściwie przekreśla możliwość aktorskiej nadinterpretacji szaleństwa zielono-kanarkowej wersji nudnego pracownika banku. Carrey daje z siebie wszystko, a jego wysiłek jest zdecydowanie widoczny, choć trzeba przyznać, że duża w tym zasługa speców od charakteryzacji oraz efektów specjalnych. Dzięki ich działaniom prawdziwa twarz Carreya nie zostaje przytłoczona przez oblicze superbohatera. Maska jest odrealniony i dziwaczny, ale to wciąż Jim Carrey. W roli, w której gra twarzą jest kluczowa dla oddania charakteru postaci, jest to rzecz bardzo ważna.
Prócz Stanleya Ipkissa jest jeszcze Tina Carlyle. I w tym momencie okrzyk pełną piersią – na Narodowy Front Wyzwolenia Judei, Cameron Diaz wygląda w tym filmie oszałamiająco! Nic dziwnego, że Maska stała się dla niej drzwiami do hollywoodzkiej kariery. W produkcji Russella jej nieprzeciętne walory wizualne łączą się z bardzo dobrą rolą u boku szarżującego Carreya. Diaz doskonale wczuwa się w rolę pociągniętej grubą kreską femme fatale, która stopniowo zmienia się we wrażliwą dziewczynę poszukującą porządnego faceta. Mimo tego, że w najbardziej zmysłowych scenach z udziałem Diaz oraz Carreya, przedstawiciel płci brzydkiej dodatkowo szpeci się zieloną maską, jest pomiędzy nimi chemia, przyciąganie. Zważywszy na to, że romansuje się z zielonym mutantem, rzecz trudna do osiągnięcia.
To wszystko, wraz z sympatycznym igraniem z filmowymi stylistykami, bo w Masce mamy i trochę z noir, i z kina superbohaterskiego, i z kina gangsterskiego, a wyliczankę można by kontynuować, składa się na to, że film Russella ogląda się z przyjemnością. Mimo upływu lat i fabularnych płycizn scenariusza opowieść o Stanleyu Ipkissie i jego niecodziennym znalezisku wciąż daje widzowi dużo kinowej radochy, a zatem – wszystkiego najlepszego zielony skurczybyku!