search
REKLAMA
Recenzje

MARIANNE I LEONARD: SŁOWA MIŁOŚCI. Pieśń rozczarowania

Tomasz Raczkowski

7 lutego 2020

REKLAMA

Na wydanej w 1966 roku płycie Songs of Leonard Cohen, debiutanckim albumie kanadyjskiego muzyka, autora jednej z najczęściej coverowanych piosenek w historii (Hallelujah z 1984 roku), znalazł się utwór So Long, Marianne. Ta urokliwa ballada poświęcona pożegnaniu z tytułową kochanką, zaliczana do najpopularniejszych i najlepszych kompozycji Cohena, jak wiele romantycznych opowieści Kanadyjczyka napisana została na podstawie prawdziwego rozstania. Marianne i Leonard: Słowa miłości doświadczonego dokumentalisty Nicka Broomfielda oferują zagłębienie się w biografii artysty w celu zobaczenia, kim była prawdziwa Marianne i jak naprawdę układały się losy jej związku oraz rozstania z Cohenem.

Marianne Ihlen, rozwódka i samotna matka, oraz Leonard Cohen, wówczas aspirujący pisarz z żydowskiej rodziny, poznali się na malowniczej wyspie Hydra na Morzu Śródziemnym na początku lat 60. Przez kilka kolejnych lat żyli ze sobą w idyllicznej słonecznej scenerii, współtworząc mikrospołeczność europejskich i amerykańskich artystycznych lekkoduchów, dla których Hydra stała się wówczas schronieniem przed światem. Ich związek nie należał do łatwych, stając się z czasem jednym ze źródeł inspiracji dla rozpoczynającego karierę tekściarza i poety Cohena – czego pokłosiem jest właśnie So Long, Marianne.

Dokumentalna opowieść trzyma się nieźle w pierwszych aktach, relacjonujących życie Cohena i Marianne na greckiej wyspie. Fakt, że Broomfield decyduje się na lekko anachroniczną formułę relacji świadków komentujących zza kadru archiwalne materiały, nie przeszkadza, bo z tej patchworkowej opowieści wyłania się interesujący obraz nie tylko głównych bohaterów i ich relacji, ale też czasów i życia bohemy artystycznej lat 60. Niestety, reżyser dość szybko przesuwa akcent na rozwój kariery Cohena, niejako zaprzeczając przyjętej na wstępie optyce intymnego portretu, w który to nie sławny pieśniarz, a znana za pośrednictwem jego przeboju kobieta ma być główną postacią. Kiedy Broomfield rozpoczyna – w tej samej, niezbyt porywającej konwencji wspominkowej, coraz mocniej przybierającej postać gadających głów – narrację o rozwoju i zakrętach kariery muzycznej Leonarda Cohena, praktycznie zaprzepaszcza cały artystyczny i oryginalny potencjał filmu.

Rozstanie Leonarda i Marianne zbiegło się mniej więcej w czasie z narodzinami Cohena jako tekściarza i piosenkarza. Wobec przesunięcia na niego uwagi Norweżka coraz bardziej staje się majaczącą gdzieś w tle postacią epizodyczną. Chwilami można nawet zapomnieć, że jej imię znajduje się w tytule, bo narracja przywiązana jest niemal niewolniczo do Cohena. Jakby w charakterze rekompensaty, Broomfield brutalnie wycina z opowieści Suzanne Elrod, kolejną długoletnią partnerkę Leonarda, i ich syna Adama (mającego niebagatelny wpływ na późniejszy okres kariery ojca, o której chyba opowiadać chce autor), zawężając ich rolę w życiu protagonisty do jednego epizodu z Marianne. Choć w końcówce podąża też „tropem” samej kobiety, robi to w sposób dość egzaltowany, ujawniający brak dystansu (Broomfield sam był kochankiem Marianne), w którym chyba należy szukać przyczyn nieumiejętności skonstruowania konkretnej równoległej historii obydwu postaci.

Poruszający epilog-klamra nie wynagradza tego rozsypywania się filmu przez większość jego głównego przebiegu, tym bardziej że pod koniec co bardziej uważni widzowie zaczną być poirytowani niechlujnymi skrótami i przekłamaniami dotyczącymi trajektorii życia Cohena (skoro już Broomfield chce opowiadać o jego muzykowaniu, mógłby trzymać się faktów, a nie manipulować nimi tak, by w efekcie przekreślone zostało niemal 10 lat artystycznej aktywności Kanadyjczyka). Na domiar złego ponad dwugodzinny film często dłuży się z powodu niespójnej konwencji i sprawia wrażenie, że albo Broomfield sam gubi się w materiale – co dziwi w przypadku tak doświadczonego reżysera – albo traktuje go zaskakująco powierzchownie. Trudno ocenić, co rzuciłoby na niego lepsze światło.

Ostatecznie Marianne i Leonard nie proponuje ciekawego spojrzenia na tytułowych bohaterów. Broomfieldowi nie udaje się (choć trudno powiedzieć, by szczególnie próbował) przedstawić ciekawych rysów obydwu postaci, a potencjalnie ożywcza wyprawa do życia prywatnego muzyka kończy się na mało imponującym nakreśleniu przypisu do jego piosenki, po którym następuje schematyczny dokument biograficzny. Całość broni się jedynie tym, że zarówno Leonard Cohen, jak i Marianne Ihlen byli postaciami wyjątkowymi i intrygującymi, przez co nawet średnio zrealizowana opowieść o nich w pewnym stopniu angażuje dramaturgią. Ale nie o to chyba chodzi w tworzeniu dokumentów.

Dlatego też Słowa miłości to raczej ciekawostka dla fanów, którzy chcą poznać kilka dodatkowych anegdot i ciekawych, jak by nie było, kontekstów wczesnej twórczości Cohena, choć by się tym cieszyć, muszą przymknąć oko na traktowanie po macoszemu wszystkiego, co wydarzyło się po roku 1985. Jako oddany fan muzyki i tekstów Kanadyjczyka, a także zwolennik kreatywnego podejścia do biografii i dokumentu, poczułem się po seansie tego filmu solidnie rozczarowany. Bo i Leonard, i Marianne zasługiwali na coś więcej niż kolejny mdławy film zlepiony z relacji i archiwaliów.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA