MAJ Z RIDLEYEM SCOTTEM: W sieci kłamstw
Ridley Scott to jedna z filmowych person, na temat których aż żal powiedzieć złe słowo. Jego nazwisko bez zająknięcia wymieniane jest wśród topowych reżyserów w dziejach światowej kinematografii, jednak (jak każdemu) pośród wybitnych obrazów przydarzyło mu się też kilka tytułów zwyczajnie słabych, a także spora gromadka rozmieszczona gdzieś między “średni” a “całkiem dobry”. I niezależnie od tego, czy W sieci kłamstw klasyfikujecie jako niezły, dobry czy nawet bardzo dobry, przed oceną zawsze musicie dopisać “tylko”.
Podobne wpisy
Pierwsza dekada XXI wieku to najbardziej pracowity okres w karierze Ridleya Scotta (tak, wiem, druga dekada jeszcze trwa, a reżyser ma wiele pomysłów, ale na pewno nie zdążył dokręcić trzech filmów), ale nie potrafię pozbyć się wrażenia, że w natłoku pracy nieco rozmienił się na drobne. Rozstrzał między pojedynczymi pozycjami w jego filmografii jest bardzo duży i o ile różnorodność tematyczną można Scottowi zaliczyć na plus, o tyle jakościowe wzloty i upadki zdecydowanie nie wyglądają dobrze w portfolio tak znamienitej postaci. A wspominam o tym nie bez powodu, bo wiele wskazuje na to, że oba te czynniki wzajemnie na siebie oddziałują, a reżyser najzwyczajniej w świecie nie dał sobie wystarczająco dużo czasu, by mentalnie przenieść się między zupełnie oderwanymi od siebie projektami. Nie zagłębiając się w szczegóły, bo dyskutować na ten temat można by godzinami – po prostu przejdę do rzeczy, czyli recenzji W sieci kłamstw, które najwyraźniej dostało rykoszetem wspomnianej zależności.
Bestsellerowa książka Body of Lies Davida Ignatiusa, na której podstawie William Monahan (Infiltracja, Królestwo Niebieskie) napisał dla Ridleya Scotta scenariusz, okrzyknięta została “świeżym powiewem dla gatunku”, a o jej sile niech świadczy choćby fakt, że Warner Bros. prawa do ekranizacji wykupiło, zanim w ogóle książka została wydana. Wartka akcja thrillera szpiegowskiego, opowiadającym o jakże nośnym wówczas (a dziś chyba jeszcze bardziej) problemie, zdawała się idealnym materiałem na świetny film – tym bardziej że powierzono go w ręce Scotta, dla którego był to przecież powrót na Bliski Wschód po równie szumnym Helikopterze w ogniu (nie bijcie, Somalia jest na rzut beretem od Jemenu, a ze względów politycznych bywa zaliczana do państw Bliskiego Wschodu). Niestety efekt końcowy pozostawia bardzo podobny niedosyt, choć historia opowiedziana jest w sposób zgoła odmienny.
Historia Rogera Ferrisa (Leonardo DiCaprio) – byłego dziennikarza, operującego obecnie na Bliskim Wschodzie jako agent CIA – zdaje się idealnie wpisywać w nastroje, jakie panowały po 11 września, nieco ożywiając stygnący już przecież temat. Jako że po ataku na World Trade Center Europą wstrząsnęły także zamachy w Madrycie (2004) i Londynie (2005), W sieci kłamstw miało wszelkie argumenty, by zaserwować widzom podszyty strachem rollercoaster, pokazujący, jak ciężka jest ta walka, ale przecież Amerykanie jak zwykle starają się uratować świat… no właśnie, starają się?
Ciężko nie zauważyć, w jakim świetle przedstawieni zostali tu głównodowodzący akcją. Poczynając od generalskiego gremium, które ulega złotoustemu Hoffmanowi (Russell Crowe), pięknie operującemu słowem i niemal od ręki załatwiającemu to, czego potrzeba mu do walki z terroryzmem, poprzez sam obraz wspomnianego stratega, a na podlegających mu ludziach w terenie (to jest: na Bliskim Wschodzie), bezmyślnie wykonujących rozkazy kończąc. I gdzieś pośrodku tego piekiełka znajduje się nasz główny bohater, Ferris, który w przeciwieństwie do wydającego rozkazy podczas zajadania hot-dogów i oglądania meczu dziecięcego soccera Hoffmana, musi mierzyć się z decyzjami swego przełożonego na polu walki, co niezmiernie łatwo przypłacić życiem.