LION. DROGA DO DOMU
Dobrze, że na samym początku filmu pojawia się znany napis „Oparty na prawdziwej historii” – inaczej trudno byłoby w tę fabułę uwierzyć. Ten scenariusz napisało życie, a filmowa wersja Drogi do domu Saroo Brierleya wcale nie różni się tak bardzo od tego, jak to rzeczywiście wyglądało. Trzymając się wiernie faktów i unikając tanich chwytów, twórcom udało się nakręcić jeden z najbardziej wzruszających filmów roku.
Lata osiemdziesiąte, Indie. Pięcioletni Saroo wyrusza z bratem do innego miasta, aby zarobić trochę pieniędzy. Pracująca przy transporcie kamieni matka nie ma czasem nawet na jedzenie i chłopcy chcą jej pomóc. Maluch jest jednak śpiący. Brat kładzie go w końcu na ławce na peronie i każe mu na siebie czekać. Mijają godziny, starszy Guddu nie wraca. Saroo szuka go po całej stacji, wreszcie wchodzi do opuszczonego pociągu. Znowu zasypia. Kiedy budzi się, jest już następny dzień, pociąg mknie, a za oknem widać same nieznajome krajobrazy. Chłopiec jest w wagonie sam i nie jest w stanie otworzyć ciężkich drzwi. Musi czekać, aż ktoś go wypuści. Dzieje się to dopiero w Kalkucie, tysiąc pięćset kilometrów od jego domu. Tam wszyscy mówią w innym języku niż Saroo, a on nie jest nawet pewien, jak nazywa się jego miasto. Nikt nie jest w stanie mu pomóc, takich błąkających się dzieci jest tam zresztą mnóstwo.
Saroo kilka miesięcy żyje w okolicach stacji, niemal każdego dnia walcząc o życie. Wreszcie trafia na posterunek policji, gdzie zostaje uznany za zaginionego. Jako że poszukiwania jego rodziny nie przynoszą żadnego skutku, zostaje skierowany do adopcji. Wyjeżdża do Australii i zaczyna tam nowe życie. Myśli, które schował na samym dnie worka ze wspomnieniami, wreszcie jednak odżywają. Postanawia odnaleźć swoją rodzinę. W jaki sposób? Dzięki… Google Earth.
O tej historii mówiło się kilka lat temu bardzo dużo i tylko kwestią czasu było, aby sięgnęło po nią kino. Scenariusz trafił w końcu do braci Weinstein. Można się było obawiać, że z „oscarowymi specami” w rolach producentów wyjdzie z tego rzewna, zrobiona od linijki produkcja, która będzie miała jedno konkretne zadanie – uwieść członków Amerykańskiej Akademii Filmowej. Czy rzeczywiście z czymś takim mamy do czynienia? Nie do końca. Lion. Droga do domu być może zdobędzie kilka (zasłużonych) nominacji do ważnych nagród, ale trudno tu mówić o tym, aby twórcy szli po linii najmniejszego oporu. Ten film to tak naprawdę dość wyjątkowa hybryda – klimat stricte hollywoodzki miesza się tu z kinem niezależnym, opartym na psychologicznej głębi i społecznych problemach. Cała pierwsza połowa filmu nakręcona została zresztą wyłącznie w hindi, z indyjskimi aktorami. Nie ma tam wielu kompromisów czy maniery znanej z Slumdog. Milioner z ulicy. Przepiękne, nagrodzone na Camerimage zdjęcia Greiga Frasera, nie funkcjonują na zasadzie pocztówkowej egzotyki, a jedynie wzmacniają przekaz. To bardzo angażująca, ale jednocześnie szczera, chwilami wręcz naturalistyczna opowieść.
Mimo że „na papierze” historia ta wydaje się niemal nierealna, a wielu widzi w niej jedynie sprytny product-placement firmy Google, to, co oglądamy na ekranie, naprawdę porusza. Duża w tym zasługa wcielającego się w główną rolę Sunny’ego Pawara. Ten ośmiolatek, który wcześniej nie miał żadnego aktorskiego doświadczenia, wprost powala. Dostał niesamowicie trudne zadanie i powiedzieć, że podołał, to jak nie powiedzieć nic. Nie wiem, kiedy po raz ostatni widziałem równie utalentowanego dziecięcego aktora.
Lion. Droga do domu w ogóle aktorami stoi. Dev Patel, do tej pory prezentujący raczej jednowymiarowe role, tutaj wreszcie pokazał się w czymś bardziej wymagającym – do twarzy mu w takiej odsłonie. Jeszcze lepsza jest Nicole Kidman jako adopcyjna matka Saroo. To mała, ale zapadająca w pamięć rola, która powinna przynieść jej uznanie branży. Jak dobrze, że trafiają jej się jeszcze takie propozycje – z jadem kiełbasianym czy bez, Kidman jest aktorką wybitną, a trochę się w ostatnich latach o tym zapomina.
Jeśli szukać w tym filmie wad, należy do nich z pewnością słabsza druga połowa. Lion. Droga do domu zbyt wyraźnie podzielony jest na dwie części – indyjską i australijską. Ma się nawet wrażenie, jakby oglądało się różne filmy. Wprowadzane w wątku współczesnym retrospekcje nie zostały wmontowane z należytą starannością i zamiast poprawiać sytuację, powodują tylko chaos.
W pewnym momencie tempo filmu spada. Nie ma się co oszukiwać – większość widzów doskonale wie, jaki koniec będzie miała ta historia, więc przeciąganie poszukiwań domu przez dorosłego Saroo zaczyna delikatnie nużyć. Na szczęście sprawę ratuje rewelacyjna scena z Kidman, a niedługo później znakomicie nakręcony, wzruszający finał. Nie dało się tego zrobić lepiej. Końcówka filmu sprawiła, że pół sali w dość szczelnie wypełnionym kinie ocierało łzy. Przyznam szczerze, że dawno nie widziałem takiej sytuacji. Co ważne, nie poczułem wcale, aby twórcy jakoś bardzo mną manipulowali czy bawili się moimi emocjami. To w gruncie rzeczy prosta sekwencja – ciężar dwugodzinnego seansu jest na tyle duży, że w końcu wszystko puszcza. Po policzkach lecą łzy, a podczas napisów uśmiechamy się, zdając sobie sprawę, że w tym okrutnym świecie zdarzają się jeszcze takie szczęśliwe, wręcz bajkowe zakończenia. Zwłaszcza że to nie był tylko film. Ta historia – o czym skutecznie przypominają na koniec archiwalne zdjęcia – wydarzyła się naprawdę. Dobrze, że dzięki Lion. Droga do domu dowie się o niej jeszcze więcej ludzi.
Ten film ma w sobie siłę. Wzrusza, ale przede wszystkim daje nadzieję. Nieważne, jakimi motywacjami kierowali się Weinsteinowie – choćby w głowie mieli tylko złote rycerzyki, strasznie się cieszę, że zwrócili uwagę na Saroo Brierleya i jego wirtualną odyseję. Jeśli nadal mają nami manipulować, niech odbywa się to właśnie w taki sposób.
korekta: Kornelia Farynowska