LETNIE POPOŁUDNIE. Długie ujęcie z życia
Youssef Ouarrak, wykształcony i wychowany w kilku państwach, kręcił w Polsce filmy krótkometrażowe bez kompleksu obcokrajowca, a teraz przyszedł czas na dłuższą formę. Film zuchwały zarówno w formie, jak i tematyce. Wszystko tutaj mogło upaść w spektakularny sposób, kamera przewrócić się wielokrotnie, a sama historia rozpuścić się w gęstych ambicjach i nieprzygotowaniu ekipy. Mimo trudnej formy, bo całość nakręcona została na jednym ujęciu (no, prawie), jest to dobre, łapiące za serce kino o trudnej miłości nad Wisłą.
Najpierw zapalenie świeczek na grobie ojca. Potem wędrówka. Warszawska Praga. Matka i córka. Urodziny Laury, wspomnianej córki, w czasie których dochodzi do kłótni – dziewczyna jest lesbijką, ma partnerkę, którą bardzo kocha, a matka wciąż nie chce tego zaakceptować. Konserwatywne środowisko, duchota, ucieczka w miasto, a kamera wciąż podąża za 25-latką. Jest otoczona przez nasz wzrok, a mimo to czasami – samotna jak nigdy dotąd. Całe wydarzenie obserwujemy bez dystansu czasowego, na świeżo i z czułością, chociaż bywa w czasie tej wędrówki również nerwowo. Letnie popołudnia bywają piękne, można spacerować pewnym krokiem, ale powrót do własnego mieszkania i ukochanej dziewczyny ma znamiona małej odysei.
Ponoć fabuła pojawiła się tutaj pierwsza, a dopiero potem przyszła forma. Niech im będzie, wierzę. Głównym tematem są więc relacje międzyludzkie oraz to, jaki mają one wpływ na otoczenie, czyli resztę rodziny, siostrę, wujka, ciotkę, a także rzecz jasna dziewczynę Laury. Film opowiada więc o strachu dziecka przed odrzuceniem spowodowanym tym, że matka tak naprawdę może jej nie znać. Jest to uniwersalny temat, pasujący do publicznych dyskusji, choć reżyser nie wychował się w Polsce. W tę sytuacje pozwala wczuć się fakt, że tak naprawdę nigdy w ciągu tych 73 minut nie opuszczamy głowy głównej bohaterki, a bywa tam bardzo ciasno. Wprawdzie widać, że kilka scen zostało zmontowanych, żeby zdynamizować całość, ale doświadczenie mastershota jest jedynym w swoim rodzaju jak na polskie kino debiutantów. Ponoć z materiału, który trwał godzinę i czterdzieści trzy minuty, wyleciały drobne fragmenty. Najdłuższe ujęcie w Letnim popołudniu trwa około trzydzieści minut bez cięcia i chociaż nie wydaje się tak immersyjne jak mastershot, na którym zbudowana jest niemiecka Victoria, to i tak nie wkradają się w to wszystko nutki fałszu.
Aktorsko jest to teatr zuchwalców, którzy mimo braku doświadczenia filmowego pewnie stąpają po chodnikach i schodach kamienic. Dajmy za przykład Annę Moskal, która występuje na deskach teatralnych od dawna, a właśnie ta umiejętność sprawiła, że dobrze czuła się w improwizowanych scenach. Aktorzy są więc ludźmi, którzy musieli wypełnić główną oś fabularną i o ile widać, że statyści oraz tło czasami gubią się w tym projekcie, to pierwsze skrzypce w postaci Moskal i Marii Pawłowskiej pogrywają bezbłędnie. Zostawiono bowiem w tej historii dużo miejsca na to, żeby aktorzy wnieśli do niej coś od siebie. Czasami widać, że dają od sporo, a czasami po prostu kroczą ścieżkami scenariusza, który – wyznam szczerze – bardzo chciałbym przeczytać.
Nie obyło się niestety bez potknięć również na poziomie historii – w pewnym momencie nabiera ona nieco kryminalnego wymiaru, co niezbyt klei się z delikatną, nakreśloną na samym początku otoczką. Za każdym razem, kiedy jednak przypomina nam się, że „to jest film”, opowieść robi woltę, dając popis przed wszystkimi tymi, którzy pragną wolności, choćby pod skrzydłami reżysera. Wtedy dostajemy coś więcej, niż oczekiwaliśmy. Ouarrak wie, jak trzymać kamerę, wie, kto powinien mu w tym pomagać, a przede wszystkim – kiedy osunąć się w cień.