Kobiety bez wstydu – recenzja
Takie czasy. Młody raper monorecytuje, że cokolwiek się zdarzy, to i tak nie nauczą go pokory. Twórcy filmów przychodzą do studia telewizyjnego i zarzucają recenzentom, że źle odebrano ich produkcję, że krytycy nie są gotowi. Gwiazdy bez cienia skonfudowania dzielą się swoim życiem intymnym z portalami plotkarskimi. To nie smutna analiza współczesności, ale najwyraźniej płaszczyzna, po której reżyser, Witold Orzechowski, lubi się poruszać. „Kobiety bez wstydu” są właśnie taką siermiężną popisówką na poziomie podrywu dyskotekowego – bezwstydną, pyszałkowatą, głośną i złą. Szkoda więc, że twórcy szarpnęli się na próbę komentarza na temat psychoanalizy. Tym kobietom bez wstydu nic nie jest bardziej potrzebne niż odrobina zakłopotania.
„Freudoszkowanie na ekranie” to motyw stary jak stare są komedie obyczajowe, a szczególnie te spod pióra Woody’ego Allena, ostatnio jakby pokorniejszego w traktowaniu psychoanalizy jako tematu. Od jakiegoś czasu woli nakreślać sytuację, w jakiej się znaleźli jego bohaterowie (lub sfery i miejsca, z których pochodzą). Spójność na poziomie “bohater-miejsce” jest na pierwszym miejscu jego fabuł. „Kobiety bez wstydu” są zachłyśnięte jednakże tym wczesnym Allenem, robią z psychoanalizy nie tylko zawód głównego bohatera, ale również źródło jego superzdolności. Piotr (grany prze Michała Lesienia, przecież czasem zdolnego, a tutaj jakby wprost z polskiej szkoły aktorstwa serialowego) wraca z Wiednia, bo skąd mógłby wracać człowiek zakochany w naukach Freuda? Postanawia otworzyć biznesik w rodzinnym Krakowie i pomagać sfrustrowanym (a według uproszczonej narracji reżysera: szukającym po prostu chłopa) kobietom. Nie zdolności analityczne, ale niezrozumiały dla widza urok osobisty dyletanta oraz tajemniczo materializujący się w kieszeniach hajs są powodem, dla którego niektóre klientki zrzucają dla niego ciuchy już na kozetce. Taki to jest bowiem świat przedstawiony, uproszczony do granic dobrego smaku i przypominający dodatek do „Simsów” zatytułowany „Bzykanie po krakowsku na biurku Ikei”. Robi się niezręcznie za każdym razem, gdy twórcy próbują nam wmówić, że chodzi o komentarz społeczny.
Można wybaczyć twórcom, że zabierają się za oklepany temat, można również potraktować ten seans jako właśnie rodzimą wersję Allena, zawieszoną między światem rzeczywistym a snem wiejskiej dziewiuchy, której wydaje się, że tak to właśnie w tym wielkim Krakowie musi być. Tutaj kolorowy deptak, tam urocza kamienica, która musiała się chyba teleportować dla głównego bohatera z samego Wiednia, gdzie indziej nasycone zielenią parki, a nad tym wszystkim unosi się staromiejski romantyzm. Można mu wybaczyć, że stara się wyraźnie przenieść nas do jakiegoś Baśniogrodu, ale jawny zamach na postacie kobiece to już dla widza za dużo.
Czekają nas więc sceny wypędzania szatana z seksoholiczki, kreślenie problemu współczesnego kapitalizmu, czyli głupotki, że zarobić można tylko bratając się z ruskimi mafiozami (serio, skąd ten odrzut epoki telewizyjnej, która dała nam choćby „Tygrysy Europy”, nie wiem, ale reżyser w pewnym momencie robi się irytujący, korzystając z tych stereotypów). Mamy też zahukane i niedopieszczone intelektualistki, które należy dopieścić, rzecz jasna. Jeśliby się to wszystko nie trzymało kupy – wyhaftowano na tym scenariuszu drobny wątek kryminalny. Postacie tego typu brzmią jak wprawki scenipisarskie, które mogłyby przejść do historii niczym scena posuwanie poduszki w „Kac Wawa”, ale to niemożliwe, bo po prostu się ich nie pamięta. W domyśle zabawnie ma być, gdy Joanna Liszowska macha biustem, a Weronika Książkiewicz realizuje stereotyp rozochoconej sekretarki, próżno jednak uczestniczyć w tym bez zgrzytania zębami. Jeśli ten film nie będzie gwoździem do trumien kariery tych dwóch pań, to czeka nas jeszcze mnóstwo wspaniałych ewolucji aktorskich. Co rusz – wspaniałe przeobrażenie. Daję Liszowskiej pięć lat więcej, aby grała już same MILF-eczki uwodzące mężów córki .
Mimo wszystko to ważny dla polskiej kinematografii film, a każda negatywna recenzja oddaje nam, zwykłym widzom, władzę decyzyjną, bo decyzja może być tylko jedna, kolektywna: nie kupujmy, cholera jasna! Na obrzeżach tej źle zmontowanej, chaotycznej opowieści pałęta się Michał Milowicz (choć pojawia się częściej, niżbyśmy tego chcieli), którego nieelegancko będzie oskarżać w stylu pudelkowszczyzny o wstrzykiwanie sobie czegoś w twarz, ale cokolwiek robi ostatnio ze swoim ciałem, cokolwiek na siebie nakłada, zabija ten dawny, drzemiący w nim komizm. Każda próba wykrzesania z siebie życia mogłaby służyć za ocenę tego filmu. Nerwowy uśmiech i jedno wielkie „co ja tutaj robię”, ale nałożone na trupie lico.