Jupiter: Intronizacja
Tytułowa Jupiter, patrząca na świat ufnymi, sarnimi oczyma Mili Kunis, sprząta chicagowskie kible i marzy o wielkiej miłości. Wszystko się zmienia, gdy zostaje uratowana przed śmiercią z rąk kosmitów. Jej zbawicielem, granym przez Channinga Tatuma, jest Caine – wilczo-człowiecza hybryda wyhodowana i szkolona na żołnierza kosmosu. Jupiter, jak się okazuje, jest bowiem reinkarnacją kosmicznej królowej, prawowitą spadkobierczynią tytułu, toteż jej regularny oddech jest co niektórym nie na rękę. Tak oto rozpoczyna się antykapitalistyczna bajeczka, w której nawiązując do wcześniejszych tworów rodzeństwa Wachowskich, Caine i Jupiter radośnie śmigają sobie po różnych planetach. Brzmi głupio, prawda? Ale i bezpretensjonalnie. Channing Tatum ma antygrawitacyjne łyżwy i wilcze uszy, przeczytajcie to zdanie głośno, a Wasze mózgi zaleje różowe światło. [quote]Andy i Lana Wachowscy ostatni raz zabrali mnie w ładną podróż przy okazji “V jak Vendetta”.[/quote] Ich poprzednie dzieło, “Atlas Chmur”, mimo że kolorowe i urocze, nie poradziło sobie w konfrontacji ze wcześniejszymi popisami kreatywności. “Jupiter: Intronizacja” o tę konfrontację aż się prosi, bo jest sklejką wszelkich fascynacji oraz obsesji cudownego rodzeństwa. Mamy więc symulakrową fasadę, która każe wierzyć, że otaczająca nas rzeczywistość to jedyny znany świat. Na talerz nakłada się do tego potrawkę z kilku innych produktów, które od dawna leżą w lodówce Wachowskich: antykapitalistyczny moralitecik, przypowiastka o ludziach, których w przenośni i dosłownie “hoduje się”, aby “wyssać” z nich potencjał kapitałowy, mamy również motyw wybrańca, reinkarnacji, ewolucji “od zera do bohatera”. Ot, smaczny hamburger, dwie warstwy, trzy sosy i ładne opakowanie. Mam jednak problem z dosłownością tez, których nośnikami są czerstwe dialogi bohaterów. Nie łyka się tego syropu bez skrzywienia. Wszelkie relacje, począwszy od tych intymnych, skończywszy na konfliktach, są powolnym odliczaniem do kolejnych gromopierdnych tekstów, które z subtelnością koncertu Mansona wskazują widzowi palcem, kto dobry, a kto zły. Dziwi trochę nieumiejętność prowadzenia przez Wachowskich kobiecych postaci, wszak ze swoimi lewicowymi zapędami i poszanowaniem dla roli niewiast w bajkowych i baśniowych narracjach powinni czuć, że tworzą archetypy wyzute z niuansów. [quote]Ta nawiązująca do “Kopciuszka” i “Pięknej i Bestii” space opera mogłaby być czymś o wiele więcej, gdyby w postaciach tkwiło mięso, a nie papier wyrwany z kajetu początkującego scenarzysty.[/quote] Mięsa na pewno próżno szukać w relacji Caine’a i Jupiter. Choć Mila Kunis gra naturalnie, a jej wrodzony talent komediowy pasuje do postaci wrzuconej mimowolnie w wir zdarzeń protagonistki, to Tatum jako jej twardzielski obrońca ogranicza się do zaciskania szczęki. Szkoda, ostatnie lata dowiodły, że aktor ten potrafi nieco więcej i ma do siebie duży dystans. Co najwyżej poprawnie poczyna sobie główny Pan Zły, Balem (Eddie Redmayne), grany bez wyczucia przerysowania. Pan Zły jest zły do szpiku kości, a Redmayne gra go na granicy karykatury. Warto odnotować obecność Seana Beana, rezerwowego ekranowego twardziela, tym razem (żaden to spoiler) oszczędzony przed kostuchą. Nudzą w pewnym momencie te kosmiczne gonitwy, lasery, błyski, kostiumy niczym wyjęte z “Thora”, a także postmodernizm w mieszaniu konwencji i inspiracji. Wachowscy oferują jedynie patos, zmieniające się krajobrazy i romans pomiędzy ludźmi bez chemii. Jest jednak coś uroczego w tym filmie – potencjał na nowy świat science fiction. Niestety, siada on wraz z każdym banałem wypowiedzianym przez bohaterów. Zatykając uszy można seans przetrwać, ciesząc oczy efektami specjalnymi i marząc o zabawkach i pojazdach używanych w tej kosmicznej baśni. Ale tylko tyle, bo do świata królowej Jupiter Jones się raczej nie wraca.