JOHN DIES AT THE END. Science fiction na kwasie
Oczywiście pod warunkiem, że nie stracisz zmysłów w trakcie jej czytania. Jeżeli znasz już wspomniany sekret bez obaw możesz przeskoczyć parę akapitów.
“John Dies at The End” to dziecko znalezione przed drzwiami sierocińca przez starusieńką zakonnicę. To historia stara jak świat (a właściwie – wieloświat). Powstrzymajcie mnie, jeżeli już to słyszeliście. David Cronenberg, Douglas Adams i David Lynch spotykają się na libacji u Shane’a Blacka. Leci piwko, potem wódka. Black wyciąga zioło, Lynch dorzuca kwas, ktoś inny grzybki. Jedno prowadzi do drugiego i następnego ranka budzą się z dzieckiem, którego bez wątpienia ojcami są wszyscy czterej. Zgodnie zostawiają go pod opieką sióstr zakonnych i znikają we mgle.
Tak można by pokrótce opisać “kod genetyczny” tego filmu. Żaden z tych panów nie jest jednak jego autorem. Powstał on na podstawie książki napisanej przez Davida Wonga (właściwie: Jasona Pargina), jednego z ważniejszych redaktorów Cracked.com. Za adaptację odpowiedzialny jest z kolei Don Coscarelli, który dawniej podpisał się pod takimi filmami jak “Phantasm” czy “Bubba Ho-Tep” (o Elvisie i czarnym JFK w domu starców nawiedzanym przez Mumię).
Fabularnie “Johna…” można opisać prosto: dwóch wchodzących w dorosłość leni natyka się na nietypowy narkotyk zwanym przez nich Sosem Sojowym. Sos otwiera ich umysły na rzeczy na tym świecie, o których nie śniło im się w najgorszych koszmarach. Co gorsze, jakaś istota z innego wymiaru zwana Korrok planuje zaszkodzić ich Ziemi – teraz tylko Dave Wong i John Cheese mogą go powstrzymać.
Chyba.
[Tu był okropny sekret Wszechświata, ale musieliśmy go wyciąć, bo recenzja była za długa.]
Fabuła tak naprawdę nie ma tutaj tak wielkiego znaczenia. Nie jest kompletnie pretekstowa, ale nie jest też głównym punktem programu. To atmosfera i potencjał świata, który zarysowują twórcy, jest tym, co przykuwa do ekranu. Jest jak dymiący kocioł, którego zapach natychmiast zmusza by go skosztować, a kiedy się kończy – wzorem Olivera Twista – chce się prosić o więcej. To postmodernistyczna mieszanina, ale traktująca siebie całkiem poważnie – z sarkazmem, ale bez ciągłego mrugania do widza. Tym podejściem bardzo przypomina “Kiss Kiss Bang Bang” Shane’a Blacka.
Trudno dopatrzyć się tutaj typowej struktury opowiadania historii – wstępu, rozwinięcia i zakończenia. Tak naprawdę rozpoczyna się to prologiem bardzo luźno powiązanym z resztą fabuły, a z kolei epilog nie ma z nią związku niczym poza bohaterami. Cały środek spięty jest klamrą wywiadu, który sam w sobie też jest tylko powodem by pogłębić naszą wiedzę o dziwactwach zamieszkujących świat Davida Wonga. Nadaje mu to trochę epizodycznej, serialowej wartości i sprawia wrażenie puzzla wyjętego z większej układanki. Może to przypadek, bo film jest adaptacją książki, a może umyślny zabieg, mający pobudzić naszą ciekawość i wyobraźnie.
– Zawsze są ludzie stawiający opór postępowi, a u nas jest to uznawane za przestępstwo.
– U nas za większe przestępstwo uznaje się wysyłanie morderczych pająków na nieuzbrojonych ludzi. Nazywamy to arachnobójstwem!
Przez ten senno-narkotyczny chaos narracyjny, który wkrada się w konstrukcję obrazu bywa, że ciężko zaangażować się w pełni w to, co widać na ekranie. Całość spięta jest bohaterami, o których w gruncie rzeczy niewiele wiemy. David Wong to wycofany, odrobinę apatyczny niepewny siebie chłopak, który mógłby być każdym. Jego dzieciństwo wspomniane jest w krótkim dialogu – choć zabawnym, to ulatującym dość prędko. Przydałoby się trochę lepiej zarysować tę postać i lepiej wykorzystać do tego jej narrację spoza kadru. Tej zresztą jest tu aż nadto i niekiedy film spokojnie mógłby się obejść bez niej. Tym bardziej, że brakuje dramatyzmu – Dave cały film jest zagubiony, nie staje przed żadnymi trudnymi wyborami i nie musi niczego tak naprawdę dokonać. Jest jak ryba niesiona prądem rzeki.
Przepaść aktorską widać na przykład w scenach z Paulem Giamattim grającym dziennikarza przesłuchującego głównego bohatera. O jego postaci wiemy bardzo niewiele, ale to aktor o wielkiej klasie, którą pokazuje z każdym swoim drgnięciem na ekranie. Dzięki temu, co wnosi do roli, czuć, że to osoba z krwi i kości. W ogóle drugi i trzeci plan prezentuje się bardzo ciekawie. Clancy Brown jako teatralny badacz supernaturalnego był dla mnie w pierwszej chwili nie do poznania, a Doug Jones gra tutaj przede wszystkim swoją osobliwą aparycją. Moim aktorskim faworytem w tym filmie jest Glynn Turman (znany m.in. z roli burmistrza Royce’a w serialu “The Wire”). Również nie ma szczególnie rozpisanej roli, ale sprawdza się w niej wyśmienicie (“Pewnie zastanawiasz się, co tu robię z tą benzyną” to moim zdaniem najzabawniej wypowiedziana kwestia w filmie).
Nie jest to jednak tak, że Wong wypada kompletnie słabo. Dobrze dopełniają się wzajemnie z energicznym i żywiołowym Johnem. Wcielający się w niego Rob Mayes przypomina mi jakąś mieszankę Josepha Gordona-Levitta i Seana Williama Scotta z elementami Roberta DeNiro. Chłopaki najlepiej działają jako duet w prologu i pod koniec filmu.
Za największą wadę tego filmu muszę uznać słabe komputerowe efekty. Dobra wiadomość jest taka, że tych komputerowych efektów nie ma wiele. Dominują za to w trzecim akcie filmu i rażą w oczy. To piecze bardzo w okolicach lędźwiowych, jako że odwraca uwagę od dialogów i intrygująco dziwacznych pomysłów przetaczających się przez ekran. Przez większość filmu całe szczęście raczeni jesteśmy realnymi efektami opartymi m.in. na animatronice i charakteryzacji. I daje to wyborne, cieszące oko efekty.
“Znasz takie stare ludzkie powiedzenie, ‘Mam ochotę cię zastrzelić tak bardzo, że kutas mi sterczy?'”
Ta opowieść po prostu jest. Don Coscarelli częstuje nas Sosem Sojowym. Dzięki niemu widzimy, co się naprawdę dzieje, choć nie wiemy do końca dlaczego i jaki jest tego cel. Ani nawet dlaczego wybrał właśnie nas do oglądania tego. To obraz potrzebujący doszlifowania i nie byłbym w stanie wystawić mu dużo wyższej oceny, ale… Z jakiegoś powodu jednak wciąż siedziałem i oglądałem ten film. Trzy razy. Tęskniąc za kolejnym razem zadaję sobie pytanie: czy to tylko kolejny seans? Czy to jest kochanie?