Jeździec znikąd
„Piraci z Karaibów” na Dzikim Zachodzie? Nie do końca, choć promocja „Jeźdźca znikąd” opiera się na skojarzeniach ze słynnym cyklem z Johnnym Deppem – ta sama ekipa, począwszy od reżysera i producenta, na aktorze skończywszy. Po drodze jeszcze scenarzyści, autor muzyki i tylko odpowiedzialny za zdjęcia Dariusz Wolski się nie załapał, choć te w najnowszej produkcji są równie efektowne, co w filmach o piratach. Całość stoi pod szyldem Disneya, będącego synonimem rodzinnej rozrywki, ale… W przypadku „Jeźdźca znikąd”, w którym oglądamy zjadanie ludzkiego serca i mordowanie Indian, termin „film dla całej rodziny” nabiera nowego znaczenia.
Mamy rok 1869. Prawnik John Reid wraca do rodzinnego Colby w Teksasie, aby wraz ze starszym bratem, miejscowym szeryfem, Danem, zaprowadzić porządek w silnie rozwijającym się miasteczku. Symbolem postępu ma być budowana kolej, której wielkim orędownikiem jest jej przedstawiciel, Latham Cole. Tymczasem, pociągiem, którym jedzie Reid przewożeni są również bandyta-kanibal Butch Cavendish oraz Indianin Tonto. Nie mija dużo czasu, a Cavendish ucieka wraz ze swoją bandą, zaś Tonto i John uchodzą z życiem po wykolejeniu się pociągu. Film trwa już wtedy dobre pół godziny, a tytułowego jeźdźca znikąd jak nie było, tak nie ma. Za Butchem wyrusza pościg, który szybko wpada w pułapkę – Dan i jego ludzie giną, lecz młodszy Reid uchodzi z życiem. Wspierany przez Tonto zakłada maskę i jako tytułowy jeździec rusza w ślad za zabójcą brata, którego plany są dużo bardziej złożone niż można początkowo przypuszczać.
Nowy film Verbinskiego to zdecydowanie kino nadmiaru, nawet jeśli mnogością wątków i postaci nie prześciga kontynuacji „Piratów z Karaibów”. Być może jest to spowodowane wygórowanymi ambicjami reżysera, aby w tym przygodowym westernie było wesoło i straszno, przejmująco i rozbrajająco, wybuchowo i mistycznie. Stąd też tonacja „Jeźdźca znikąd” zmienia się często ze sceny na scenę, a tak różne wątki jak masakra Indian i absurdalny widok konia stojącego na drzewie sąsiadują ze sobą, jak gdyby nigdy nic. Rozumiem, że kino służy generowaniu emocji, a i rozrywka może dostarczyć coś więcej niż dobre samopoczucie, lecz Verbinski nie pierwszy już raz decyduje się poświęcić zabawę na rzecz silnie kontrastujących ze sobą tematów i wątków. Podobnie rzecz się miała z trzecią częścią „Piratów z Karaibów”, zaś wcześniej z „The Mexican”.
O dziwo, kontrast między parą głównych bohaterów wydaje się prawie niezauważalny. John Reid jest początkowo idealistą, który brzydzi się bronią, przy okazji zdradza oznaki zidiocenia. Tonto nie stanowi dla niego przeciwwagi – może i ma mniej pacyfistyczne nastawienie do ludzi (gdy go poznajemy chce zabić Cavendisha), ale nie sprawia wrażenia osoby mocno stojącej na ziemi. Są postaciami komediowymi, pomimo tego, że obu dotknęła tragedia, a ich wspólna przygoda stoi pod znakiem zemsty. Arnie Hammer w tytułowej roli dwoi się i troi, aby jego bohater pomimo niezdarności i głupoty był jednocześnie wiarygodny jako heroiczny Ranger. Tak scenariusz, jak i jego własne preferencje ciągną go jednak w stronę niepoważnego wizerunku Reida. Tymczasem Depp/Tonto świetnie się sprawdza jako partner głównego bohatera – jest to już któraś z kolei kopia Jacka Sparrowa, tu nie tak wygadanego i bezczelnego, ale aktor ma sposoby, aby wykrzesać coś z, wydawałoby się, ogranej roli.
„Jeździec znikąd” jest też za długi, choć nie nudzi ani na chwilę. Po prostu sam wstęp, aż do założenia przez Reida maski (dobre trzy kwadranse, jak nie dłużej), powinien być znacznie okrojony. Zresztą konstrukcja filmu również jest przecudaczna – cała historia jest przytaczana przez starego już Tonto w 1933 roku małemu chłopcu, który jest fanem tytułowego bohatera. Tylko, że Indianin plącze się w swoich wspomnieniach, często myli kolejność wydarzeń, a na niektóre pytania nie ma odpowiedzi. Może to drażnić widza, choć Verbinski jest na tyle zdolnym narratorem, że nigdy nie gubi wątku i pewnie prowadzi nas przez całą opowieść. Wszystko to wydaje się składać na film kompletnie nieudany – nie następcę, a podróbkę „Piratów z Karaibów”, choć zrobioną nie mniejszym nakładem sił. I choć wiem, że jest to celuloidowe dziwadło, przyznaję, że dobrze się na nim bawiłem.
Od strony wizualnej jest to kino doskonałe, ale Hollywood przyzwyczaiło już, że wkłada równie dużo wysiłku w te dobre, jak i złe filmy. Sceny akcji są porywające, a jednocześnie nie rażą komputerową sztucznością, ani nie męczą. Humor niejednokrotnie przesłania nadmierną brutalność i na ogół jest wyborny (Helena Bonham Carter jako burdelmama z nogą z kości słoniowej, w której ukryte jest działko, jest pierwszorzędna), choć przez to jeszcze bardziej razi, gdy stanowi kontrapunkt dla wyjątkowo dramatycznej sceny. W końcu przygoda – Verbinski jak nikt inny w dzisiejszym kinie ma smykałkę do pomysłowej inscenizacji, ale to, czego dokonuje w zakończeniu „Jeźdźca znikąd”, zasługuje na gromkie brawa i owacje na stojąco. Pod finał uwertury z opery „Wilhelm Tell” Rossiniego (temat przewodni oryginalnego „The Lone Ranger”, tak słuchowiska radiowego, jak i serialu z lat 30-tych) tworzy kolaż atrakcji, jakich nie powstydziłyby się animki ze stajni Looney Tunes w swych najlepszych kreskówkach. Proporcje są idealnie wyważone i aż żal patrzeć, że wieńczą dzieło tak nierówne i pełne sprzeczności. Gdyby cały film tak wyglądał, mielibyśmy do czynienia z arcydziełem. Za ten wielki finał gwiazdka więcej – gdy wychodziłem z kina nie mogłem zetrzeć uśmiechu małego dziecka.