JAK POKOCHAŁAM GANGSTERA. Absurdalnie rozbuchana legenda o Nikosiu, królu Trójmiasta
Maciej Kawulski nie zwalnia tempa. Najpierw zarobił duże pieniądze na organizacji walk MMA, później zaś zabrał się za robienie kina. Zaczął od Underdoga z Erykiem Lubosem oraz Mamedem Khalidowem, następnie rozbił bank dzięki całkiem klawemu Jak zostałem gangsterem, by później wyprodukować obrzydliwe i głupie 365 dni, aż w końcu wyreżyserował Jak pokochałam gangstera dla Netfliksa. Zapewne to będzie kolejna dojna krowa dla Kawulskiego, mimo że można mieć bardzo dużo wątpliwości co do jakości całego przedsięwzięcia.
Prawie trzygodzinny film to piekło zapętlonego Spotifaja połączone ze scenariuszową biegunką. Biografia Nikodema Skotarczaka, pseudonim „Nikoś”, służy Kawulskiemu do rajdu po muzycznych listach przebojów, bezczelnego podbierania chwytów z klasyków kina gangsterskiego, a także do zbudowania charakterystycznych kreacji aktorskich, spośród których kilka należy bardzo pochwalić, inne zaś jedynie obśmiać. Trudno bowiem podejść poważnie do turboprzerysowanego portretu polskiego świata przestępczego z okresu końca komuny oraz pierwszych lat „wolnej Polski”, co akurat (owa transformacja ustrojowa) z perspektywy gangów nie miało najmniejszego znaczenia.
Jak pokochałam gangstera cierpi przede wszystkim na chorobę przesytu. Nadmiar wątków, ponieważ scenarzyści chcą przez trzy godziny wykonać sprint po najważniejszych wydarzeniach z życia swojego bohatera (chociaż trzeba pamiętać, że nie jest to w pełni biografia, więc doszukiwanie się pominięć i przeinaczeń byłoby akurat nieuczciwe wobec twórców), nadmiar estetyki, ponieważ film jest wręcz utopiony w filtrach „podkręcających” rzeczywistość, jak gdyby wizualia miały być głównym protagonistą produkcji, i wreszcie nadmiar szarży aktorskiej, gdyż każda postać jest większa od życia. Najbardziej to oczywiście widać w roli Sebastiana Fabijańskiego, filmowego Silvia, ześwirowanego, naćpanego watażki, ale również Nikity (Julia Wieniawa), głupiutkiej partnerki Nikosia. Andrzej Grabowski gra filmowego Andrzeja Grabowskiego (siedzi na trybunach stadionu, pije i klnie), Janusz Chabior jest złowieszczo uśmiechającym się creepem, Dawid Ogrodnik zaś dostał kolejną prawdziwą postać do zagrania (tym razem Pershinga, chociaż na szczęście nie stara się szarżować w tej roli). Krótko mówiąc – casting został przeprowadzony po linii najmniejszego oporu, a wielu aktorów kreśli swoje role tak grubą krechą, że trudno w pewnym momencie nie traktować filmu Kawulskiego w charakterze groteskowego spektaklu.
Produkcja Kawulskiego ma z założenia podobać się każdemu widzowi, dlatego też jest zrobiona w możliwie jak najbardziej widowiskowy sposób. Nie ma tu czasu na ciszę, autor odpala na zapętleniu listę największych przebojów, nawet kilkukrotnie powtarzając główne dźwięki piosenki Big in Japan. Co jednak na początku wpada w ucho, później staje się nużące. Zbombardowanie uszu widza chwytliwą muzyką sprawia, że ścieżka dźwiękowa staje się monotonna. Ile bym dał za to, gdyby w kluczowych dla Nikosia momentach rozbrzmiała cisza. Proszę mi uwierzyć, byłaby ona głośniejsza od każdego rodzaju utworów.
Z tego też powodu – chęci przypodobania się każdemu – Kawulski nadmiernie eksploatuje różnego rodzaju sztuczki montażowe oraz wizualne. Montuje naprzemiennie dwie sceny, żeby podbijać dramaturgię, pokazuje istotne sekwencje w zwolnionym tempie, spowija scenografię w barwach neonów. Mam wrażenie, że Kawulski to taki polski odpowiednik Zacka Snydera, robiący kino na bogato, z dala od psychologizacji bohaterów oraz logiki świata przedstawionego. Ma być widowiskowo, ma się podobać, ma się na tym zarabiać.
Wyrażona powyżej teza jest ufundowana między innymi na sposobie, w jaki kamera prezentuje protagonistę. Tomasz Włosok w roli Nikosia jest naprawdę świetny. Emanuje z niego zwierzęca energia, głód życia, potrzeba zarabiania pieniędzy, rolowania kolejnych naiwniaków, wyprzedzania konkurentów w drodze na gangsterki tron. Jednocześnie, trudno nie polubić roli Włosoka, skoro scenarzyści ewidentnie dopingują Nikosia w jego postępowaniach. Zwłaszcza koniec jest symptomatyczny – archiwalne materiały oraz podłożona ścieżka dźwiękowa wyglądają jak wydarte z filmu biograficznego o uwielbianej gwieździe, której wszystkim powinno być szkoda. Jak pokochałam gangstera, zwłaszcza poprzez narrację z offu snutą przez tajemniczą kobietę (Krystyna Janda), prawiącą morały o prawidłach egzystencji „chłopaków z miasta” i barbarzyńskiej hordy z Pruszkowa, częściej przypomina legendę o gwieździe rocka święcącej najpierw triumfy, a później klasycznie popadającej w nałogi, a nie film o gangsterze regularnie oszukującym kolejne ofiary. Dla mnie jest to obrzydliwe pod względem moralnym. Sztuka sztuką, ale to nie oznacza, żeby stawiać pomniki przestępcom.
Jak pokochałam gangstera mogło być dobrym filmem, gdyby powściągnięto ambicje oraz skrócono metraż. W filmie Netfliksa wszystkiego jest za dużo, przez co im dłużej trwa seans, tym mocniej się oczekuje końca żywota Nikosia, co to rok chciał pożyć jak tygrys, zamiast dwadzieścia lat egzystować niczym żółw.