search
REKLAMA
Nowości kinowe

Jack pogromca olbrzymów

Szymon Pajdak

16 marca 2013

REKLAMA

Moda na adaptacje baśni trwa w Hollywood w najlepsze. Po dwóch filmach o królewnie Śnieżce i dziwnej wariacji na temat losów Jasia i Małgosi na ekrany naszych kin wchodzi „Jack pogromca Olbrzymów”, czyli alternatywna historia chłopaka, który zrobił interes życia zamieniając krowę na 3 fasolki.  Amerykanie nie byli by jednak sobą, gdyby zafundowali nam opowieść o biedzie i prostaczku z wielkim sercem, który próbuje zrobić wszystko, żeby nie dopuścić do śmierci głodowej swojej rodziny. Naturalnie oryginał miał drugie dno. Główny bohater był nie tylko naiwniakiem, ale także złodziejem i mordercą, zaś olbrzym był tylko jeden. Chyba każdy się zgodzi, że taka historia nie cieszyłaby się dużą popularnością, dlatego zafundowano nam Jasia na sterydach…

Film zaczyna się od legendy o wojnie między ludźmi, a rasą olbrzymów przybyłych z chmur. Dostajemy piękne bajkowe wprowadzenie, które okazuje się być historyjką czytaną dzieciom na dobranoc. Słuchają go zarówno królewny, jak i zwykli parobkowie. Następnie przenosimy się 10 lat do przodu, gdzie Jack udaje się na targ sprzedać konia, aby zarobić pieniądze na naprawę chatki, w której mieszka z wujem. Przypadek sprawia, że poznaje niepokorną księżniczkę, która zamiast przygotowywać się do ślubu woli wymykać się z królestwa i przeżywać przygody. Później jest podobnie, jak w oryginale: chłopak daje się naciągnąć i zamiast z pieniędzmi za konia wraca do domu z kilkoma fasolkami.

Trzeba przyznać, że scenarzyści spisali się naprawdę dobrze. Banalną z pozoru historyjkę zamienili w epicką opowieść o międzygatunkowej wojnie. Oczywiście w dalszym ciągu klisza goni kliszę, mamy więc do czynienia z historią „od zera do bohatera”. Pojawia się także mezalians, motyw ze zdrajcą, waleczny rycerz, mądry król i artefakt mogący zmienić losy potyczki, jednak mimo tego ogląda się to wszystko nad wyraz dobrze. Praktycznie każde wydarzenie w filmie można przewidzieć ze sporym wyprzedzeniem, ale ani trochę nie przeszkadza to w zabawie.

Bryan Singer, twórca m. in. „Walkirii” i filmów o X-Menach zebrał na planie całkiem niezłą obsadę. Parą głównych bohaterów zostali Nicholas Hoult i  Eleanor Tomlinson i trzeba przyznać, że był to bardzo dobry wybór. Oboje są sympatyczni i można poczuć między nimi chemię, zaś ich losy nie są widzom obojętne.  W rolę Elmonta, dowódcy straży królewskiej, wcielił się Ewan McGregor, który jest cudownie przerysowany jako dzielny rycerz –  momentami brakowało tylko, by pokazał śnieżnobiały uśmiech i wjechał na białym rumaku w sam środek zamieszania. Czarnym charakterem został Stanley Tucci, który już chyba zawsze będzie grał antagonistów, zaś jego pomagiera zagrał głupkowaty Ewen Bremmer. Nie sposób zapomnieć także o świetnym Ianie McShane, którego król Brahmwell stał się ucieleśnieniem mądrego i prawego władcy. Cała ekipa wyraźnie wyczuła lekką konwencję i dała się ponieść zabawie, a ta momentami jest naprawdę przednia.

Jak przystało na produkcję za 200 mln dolarów największą uwagę zwraca strona techniczna i trzeba przyznać, że jest to kawał dobrej roboty. Efekty specjalne są fantastyczne, a projekty olbrzymów i ich wykonanie to klasa sama w sobie. Obrzydliwi, nieco groteskowi, a jednocześnie potrafiący wzbudzić grozę. Każdy detal ich wyglądu – począwszy od brudnych paznokciu u nóg, aż po zgniłe zęby i włosy w nosie –  jest dopracowany i sprawia, że wydają się żywi. Świetnym posunięciem było nadanie kilku z nich osobowości, dzięki temu nie zlewają się w jedną całość, a ich świat staje się ciekawszy. Duże wrażenie robi także słynna fasolka oraz jej transformacja. W filmie jest zresztą kilka świetnych scen z jej udziałem oraz jedna zapierająca dech w piersiach sekwencja, która w 3D potrafi wbić w fotel. Ostatnie 15 minut zrealizowane jest z niezwykłym rozmachem, zaś finałowa bitwa zachwyca pomysłowością i – co się rzadko zdarza – konsekwencją. Wszystko uzupełnia oczywiście pompatyczna muzyka, która idealnie ilustruje zmagania.

W filmie nie podobały mi się tak naprawdę tylko dwie rzeczy. Pierwszą jest dubbing, który wypada fatalnie. Aktorzy podkładający głos wypadli słabo, chwilami miałem wrażenie, że czytają z kartki bez jakiejkolwiek ekspresji. Drugą rzeczą jest to, że nie wiadomo, do kogo ten film jest skierowany. Ja bawiłem się nieźle, ale dzieci mogą się w kilku momentach przestraszyć, bo przemoc mimo, że bardzo umowna, to jednak na ekranie jest obecna dosyć często.

Mimo wszystko z baśni, jakie pojawiły się ostatnio na ekranach, kin to właśnie „Jack pogromca olbrzymów” zrobił na mnie najlepsze wrażenie. Jeżeli kupimy pomysł, w którym nad naszymi głowami istnieje świat zamieszkały przez olbrzymy, to będziemy się nieźle bawić. Singer niczego nie udaje, ani nie stara się udziwnić na siłę tej historii – zwykłą baśń dostosowuje do możliwości percepcyjnych przeciętnego widza i robi to naprawdę dobrze. Snuje swoją opowieść konsekwentnie i zamyka film klamrą, która wywołuje uśmiech na twarzy. Archetypy, przyjemne klisze, sympatyczni bohaterowie grani przez znanych i lubianych aktorów, rozmach i fantazja. Wystarczy, żeby uznać seans za udany.

REKLAMA