I Am the Pretty Thing That Lives in the House. Nowość od Netflixa
Na wszelkie filmowe i serialowe nowości od Netflixa rzucam się jak przysłowiowy szczerbaty na suchary. Kiedy w bazie pojawił się film pod niezwykle barokowym tytułem I Am the Pretty Thing That Lives in the House z niepokojącym zwiastunem i pięknymi fotosami, pomyślałam, że zapowiada się emocjonujący seans, w sam raz na mroczną końcówkę października. Filmowa opowieść o nawiedzonym domu z Ruth Wilson i blisko osiemdziesięcioletnią już, popularną niegdyś aktorką Paulą Prentiss w rolach głównych, to produkcja z serii Netflix Original. Nadal zastanawiam się, jak to możliwe, że ta sieć zainwestowała w tak „niekomercyjny” film…
I Am the Pretty Thing That Lives in the House zaczyna się nie obrazem, a dźwiękiem. Ekran czarny jak dno studni, z offu dobiega subtelny głos młodej kobiety:
Mówi się, że domu, którego mury widziały śmierć, żywi już nie kupią ani nie sprzedadzą. Mogą go jedynie wynająć od duchów, które tam pozostały. By miotać się od drzwi do drzwi. Wypuszczać jednych i wpuszczać innych. Krążyć bezładnie po pokojach. Pielęgnować swą śmierć niczym podwiędłe rośliny w zaniedbanym ogrodzie. Zostały, by ujrzeć swoje ostatnie chwile. Lecz wspomnienie własnej śmierci jest jak twarz po drugiej stronie szyby, niewyraźna w strugach deszczu, na wieki spowita mgłą. Nic nie trzyma ich w miejscu, gdzie poległy ich ciała. Mogą odejść, lecz same kują dla siebie kraty, by zza nich patrzeć na świat. Te, które pozostały, krępują pęta niemożności dostrzeżenia. I tak samotnie… gniją…
Po pierwszej scenie wyobrażałam sobie, że może będzie to coś na kształt Innych Alejandro Amenábara, klimatycznego filmu o duchach, który przed laty wbijał widzów w fotele. Jednak w przypadku „tej pięknej rzeczy” nie ma mowy o zachwytach. Parafrazując Dantego, wy, którzy zasiadacie przed ekranem, żegnajcie się z nadzieją. Po wejściu do nawiedzonego domu Iris Blum czeka was tylko nuda, zniecierpliwienie i zgrzytanie zębów.
Reżyserem jest Osgood Perkins – umiarkowanie znany aktor, scenarzysta i reżyser, syn bardzo znanego ojca, Anthony’ego Perkinsa, ekranowego Normana Batesa. Liczyłam na odrobinkę gotyckiej grozy w uwspółcześnionej wersji, na nastrojowy dreszczowiec, w którym oprócz ludzi i duchów równie ważną rolę odgrywają dom, zamknięta, klaustrofobiczna i opresyjna przestrzeń, w obrębie której umysł zaczyna płatać figle. I Am the Pretty Thing That Lives in the House opowiada o młodej pielęgniarce, która zostaje opiekunką pogrążonej w demencji sławnej pisarki, która najlepsze lata ma dawno za sobą. Pomiędzy dwoma odizolowanymi od reszty świata bohaterkami również istnieje niewidzialna bariera. Spędzają razem długie miesiące, ale ma się wrażenie, jakby każda z nich była samotną planetą krążącą po orbicie pustki. Już na początku seansu widz słyszy z ust opiekunki, że przyjdzie jej spędzić w tym domu całą wieczność. Ale tylko niecały rok jako żywy człowiek…
Podobny obraz byłby według mnie do zaakceptowania jako film krótkometrażowy, trwająca kwadrans, góra dwadzieścia minut, poetycka etiuda o umieraniu i wieczności, zilustrowana dopracowanymi zdjęciami i subtelną muzyką. W takim filmie nie musiałoby się wiele dziać, brak zwrotów akcji i fabularnego napięcia byłyby usprawiedliwione. Jako pełny metraż opowieść Perkinsa staje się nużąca i męcząca. Nawet mimo ciekawego punktu wyjścia, czyli historii pisarki, która spisywała biografie od wieków zamieszkujących jej dom duchów i żyła bardziej w zaświatach niż na planie ziemskim, film jest przepoetyzowany, pozbawiony napięcia i grozy. Mam wrażenie, że zabieg nieustannego powtarzania tych samych kadrów, obrazów oraz dobiegających z offu monologów wypowiadanych przez główną bohaterkę ma na celu nie tyle ukazanie monotonni egzystencji zarówno żywego człowieka, jak i ducha, ile rozciąganie tej – zupełnie nieelastycznej – filmowej historii w czasie, tak żeby twórcy mogli na koniec powiedzieć: „Mamy to! Jakoś się z tego zmontuje dziewięćdziesięciominutowy film”. Aż chce się dodać: „Film o niczym”.
Być może, mimo wszystko, znajdą się amatorzy tek ekstremalnie niespiesznego kina. Film ma dwa plusy, piękne zdjęcia i temat. Metafizyczno-refleksyjna warstwa obrazu Perkinsa ma szansę zainteresować wielbicieli podobnej tematyki. Jednak jako całość oceniam go na mierny. Osobiście ledwo wytrwałam do końca seansu i ledwie strawiłam ten – najwyraźniej aspirujący do kina artystycznego, bardzo ambitnego – obraz. Może nie umiem starań twórców docenić, a może to reżyserowi uroiło się, że zostanie drugim Larsem von Trierem, którego długie powolne kadry, znane chociażby z Melancholii czy Antychrysta, zachwycają i hipnotyzują. Widać, że Perkins próbował uzyskać podobny efekt, ale z bardzo mizernym skutkiem. Sunące w zwolnionym tempie duchy z I Am the Pretty Thing That Lives in the House są potrójnie pozbawione życia, w sensie dosłownym, metaforycznym i kinematograficznym.
Obejrzycie? Chcecie przekonać się na własnej skórze, czy te piękne istoty, które po wsze czasy będą zamieszkiwać dom pani Blum, są warte uwagi, czy może lepiej zostawić je w świętym spokoju?…
*
Początkowo w rolę podstarzałej pisarki miała wcielić się Debbie Harry z grupy Blondie. Pewnie nie tylko ja, bardzo chętnie obejrzałabym ją w tym filmie. Pytane tylko, jak duży wpływ na ostateczny kształt dzieła Perkinsa miałaby obecność na planie gwiazdy rocka i czy odmieniłoby to obraz na szerszą skalę… Szczerze mówiąc, wątpię.
korekta: Kornelia Farynowska