HAUSU. Japoński horror jako doświadczenie jedyne w swoim rodzaju
Gdybym oceniał filmy w skali 1 do 10, przyznałbym Hausu dwanaście znaków zapytania.
Nastoletnia półsierota Gorgeous zamierza spędzić letnie wakacje ze swoim ojcem, kompozytorem filmowym pracującym w Europie. Kiedy okazuje się, że ojciec ma inne plany, dziewczyna korzysta z zaproszenia ciotki, która samotnie zamieszkuje wielkie stare domostwo na japońskiej prowincji. Gorgeous zabiera ze sobą sześć szkolnych przyjaciółek: mistrzynię sztuk walki Kung Fu, wiecznie głodną Mac, przemądrzałą Prof, muzykalną Melody, eteryczną Sweet oraz marzycielkę Fantasy. Po przybyciu dziewczyn do domu zaczynają dziać się przedziwne rzeczy: ciotka znika po wejściu do lodówki, jej biały kot sprawia wrażenie świadomie złośliwego, fortepian i zegar ożywają, w lustrze pojawia się duch, a artykuły gospodarstwa domowego atakują gości. Dziewczyny odnajdują w końcu pamiętnik ciotki Gorgeous; jego lektura rzuca nowe światło na enigmatyczne wydarzenia w nawiedzonym domu.
Hausu narodził się jako próba zdyskontowania przez tokijskie studio filmowe Toho sukcesu Szczęk (1975) Stevena Spielberga. Chodziło o to, żeby nakręcić w Japonii atrakcyjny letni przebój dla młodzieży. Toho zleciło to zadanie Nobuhiko Ôbayashiemu, a on zwrócił się do swojej nastoletniej córki w poszukiwaniu inspiracji – to dzięki Chigumi Ôbayashi w filmie pojawiły się sekwencje z widmowym lustrem i arbuzem przypominającym ściętą głowę. Chigumi posiłkowała się swoimi własnymi lękami z dzieciństwa, a jej ojciec podzielił się nimi ze scenarzystą Chiho Katsurą, od siebie dodając motyw zniszczenia Hiroszimy i Nagasaki przez bomby atomowe oraz związany z tym wątek niespełnionej miłości. Gotowy scenariusz nie miał nic wspólnego ze Szczękami, ale mimo to został zatwierdzony przez Toho. Na reżysera wybrano Ôbayashiego, bo nikt inny nie chciał nakręcić tego filmu.
Większość obsady Hausu stanowili amatorzy – tylko Kimiko Ikegami (Gorgeous) i Yōko Minamida (ciotka) miały doświadczenie aktorskie, pozostałe role przypadły zaś modelkom, które współpracowały z Ôbayashim przy kręceniu reklam. Na ekranie pojawili się też: piosenkarz Kiyohiko Ozaki (pan Togo), pisarz Saho Sasazawa (ojciec) i Chigumi Ôbayashi (dziewczynka w pracowni szewca). Brak doświadczenia nastoletnich aktorek-amatorek okazał się problematyczny, Ôbayashi czuł, że ich gra jest marna i nieprzekonująca. Aby więc pomóc im wczuć się w swe role, włączał na planie muzykę japońskiego zespołu rockowego Godiego, który skomponował ścieżkę dźwiękową Hausu. Zdjęcia powstawały przez blisko dwa miesiące na jednym z największych planów filmowych należących do Toho – bez storyboardów i z ekipą techniczną przekonaną o absurdalności całego projektu.
Zanim jeszcze padł pierwszy klaps, wytwórnia zainwestowała w promocję: powstały karty reklamowe, manga, słuchowisko radiowe, książkowa wersja scenariusza i płyta z muzyką. Opłaciło się: film, który wszedł na ekrany japońskich kin w lipcu 1977 roku jako podwójny seans z dramatem Dorodarake no junjô (1977) Sôkichiego Tomimoto, okazał się komercyjnym sukcesem, a szczególną popularność zdobył wśród młodzieży. Część japońskiej krytyki oceniła film negatywnie, co jednak nie przeszkodziło Ôbayashiemu w zdobyciu przyznawanej przez krytyków i pisarzy Nagrody Błękitnej Wstęgi dla najlepszego nowego reżysera w 1978 roku. Przez pewien czas rozważano nakręcenie drugiej części Hausu, ale ostatecznie Nobuhiko Ôbayashi doszedł do wniosku, że tego rodzaju produkcja powinna być jednorazowa. I nietrudno go zrozumieć po seansie jego pełnometrażowego debiutu.
Hausu jest jednym z najbardziej niepowtarzalnych obrazów w historii kina i w dalszym ciągu wprawia w osłupienie. Nie ma punktów odniesienia dla tego prawdziwie obłąkanego filmu, jest tylko mieszanka luźnych skojarzeń: Suspiria (1977) Dario Argento, wczesne produkcje Petera Jacksona, dorobek Alejandro Jodorowsky’ego, kino Johna Watersa, surrealizm, kwasowy trip, półtoragodzinna reklama gumy do żucia i kto wie, co jeszcze. Film trwa półtorej godziny, ale w każdej sekundzie dzieje się tyle, że wydaje się, iż trwa dwa razy dłużej. Nie chodzi o fabułę – ta jest wyjątkowo umowna – lecz o niebywałą formę, w jakiej ją podano. Żadne słowa nie oddadzą jednak sprawiedliwości pokręconej wyobraźni i brawurowej wizji Ôbayashiego – Hausu trzeba zobaczyć samemu. A właściwie doznać, bo kontakt z tym filmem wykracza daleko poza ramy zwyczajowego doświadczenia filmowego.