GWIEZDNE WOJNY: ZAŁOGA ROZBITKÓW. George Lucas powinien być dumny [RECENZJA ODC. 1-2]
„To filmy dla dzieci. To zawsze były filmy dla dzieci” – powiedział na ostatnim festiwalu w Cannes sam George Lucas. Wcześniej nazywał kochaną na całym świecie markę „sobotnim, popołudniowym serialem dla dzieci”, innym razem dziwił się, że fani nie lubią kreskówkowych postaci komediowych. Ojciec Gwiezdnych wojen może być zatem dumny. Załoga rozbitków jest serialem dla dzieci, którym dziś dorośli fani zachwycaliby się na kineskopowych telewizorach w salonach domów swoich rodziców, trzymając w jednym ręku plastikową figurkę Luke’a Skywalkera, a w drugiej chemiczny napój z zaoszczędzonych na lunchu drobniaków.
Całość zresztą wpisuje się w archetypowy już wzorzec tego typu produkcji. Odległa galaktyka jest stylizowana na amerykańskie przedmieścia domków jednorodzinnych, bohaterami uczyniono paczkę dzieci, którą łączą zabiegani rodzice, nerdowskie zacięcie i chęć „przeżycia prawdziwej przygody, nie udawanej”, a zagrożeniem są galaktyczni piraci poszukujący zagubionego skarbu.
Niski próg wejścia
W dodatku serial zdaje się zostawiać z boku wszystkie mitologiczne postaci i momenty budowanego od prawie pięćdziesięciu lat uniwersum, umiejscawiając się w najbardziej bezpiecznym dla niedzielnego widza momencie linii czasu, tj. chwilę po upadku Imperium, które oglądaliśmy w Powrocie Jedi, i skłaniając odbiorcę do przekonania, że może cieszyć się tą przygodą, nie znając na pamięć całej Wookiepedii, a nawet mając mgliste pojęcie o Sadze Skywalkerów, bo jedyne, co można było na ten moment przegapić, to dyskretne nawiązanie do otwarcia Nowej nadziei w pierwszych minutach serialu.
Dwa pierwsze odcinki, które zadebiutowały wczoraj na polskim Disney+, to początek przygody rozpisanej na osiem rozdziałów. Pieczę nad nimi sprawował znany z Radiowozu i trzech ostatnich aktorskich filmów o Spider-Manie Jon Watts, który do współpracy zaprosił imponujące grono reżyserów; składać się będą na nich m.in. David Lowery (Zielony Rycerz), Daniel Scheinert i Daniel Kwan (Wszystko wszędzie naraz) czy Lee Isaac Chung (Twisters).
Udane otwarcie, ale…
Otwarcie serialu z pewnością miało nadać ton serii, przedstawić jego bohaterów i rozstawić ich na planszy opowiadanej historii. Udało się to sprawnie, chociaż nie bez zastrzeżeń. Cieszyć na pewno może familijno-przygodowy klimat, który natychmiastowo przywodzi na myśl produkcje Stevena Spielberga jak E.T. czy Goonies, docenić warto zachowanie gwiezdnowojennego sznytu bez popadania w odtwórczość względem oryginalnej wizji Lucasa, trudno nie zainteresować się powoli odkrywaną tajemnicą miejsca pochodzenia głównych bohaterów. Niestety też można zauważyć, że ci są dość przezroczyści, pozbawieni energii i magnetyzmu tak potrzebnego w tego typu produkcjach i jakże udanie budowanego w innych tytułach nawiązujących do klasyków kina nowej przygody, jak Super 8 J.J. Abramsa czy – oczywiście! – Stranger Things braci Duffer.
Pozostaje liczyć, że tytułowa załoga jeszcze się rozkręci, szczególnie gdy zostanie skontrastowana z postacią największej gwiazdy produkcji w postaci Jude’a Lawa, którego występ w dwóch pierwszych odcinkach serialu był skrajnie epizodyczny. Liczę też na to, że znana z Duchów Inisherin Kerry Condon również będzie miała szansę na wykazanie się przed kamerą, bo jak na razie gra rolę, którą udźwignęłaby zupełnie anonimowa aktorka.
Gwiezdne wojny: Załoga rozbitków bez wątpienia ma potencjał i celnie trafia w nostalgiczno-przygodowe nuty, ale w zupełnie innej tonacji niż dotychczasowe produkcje Disneya związane z tym uniwersum. Ważne tylko, żeby na tym fundamencie zbudować coś więcej. Bez wątpienia jest ku temu potencjał.