Green Lantern
Z Archiwum film.org.pl (2011)
Prolog
Pod koniec lat 80. i na początku 90. zaczytywałem się we wszelakiej maści komiksach. Na pierwszym miejscu stały takie serie, jak “Kajko i Kokosz”, “Tytus Romek i A’Tomek” oraz oczywiście “Asterix”, obowiązkowo “Thorgal” i “Yans”. Komiksami drugiej kategorii było wszystko to, co pochodziło z universum Marvela i DC Comics. W miarę regularnie czytałem “Spider-mana”, “Batmana” i “Supermana”, równie regularnie pomijając “X-Men”, “Punishera” i “Zieloną Latarnię”. Zaniechania dwóch pierwszych tytułów, biorąc pod uwagę ich znakomite ekranizacje, szczerze żałuję i, jeśli dziś mój czas byłby z gumy, chętnie nadrobiłbym te tytuły. Z kolei patrząc na filmową adaptację “Zielonej latarni”, jakoś nie śpieszy mi się, by sięgnąć po komiksowy oryginał, bo “Green Lantern” to film bardzo słaby, nawet jak na standardy letniego blockbustera o superbohaterze.
Po pierwsze
Za szybko przeskoczono od zera do bohatera, a przecież w przypadku obrazów tego sortu (“Spider-man”, “Jestem numerem cztery”, “Batman Początek”) to właśnie motyw przemiany głównej postaci powinien być najważniejszy i najciekawszy. Lubię oglądać pierwsze części filmów superbohaterskich, bo ukazują trening, naukę, próby okiełznania supermocy i pierwsze jej wykorzystanie w boju. Wolę Tony’ego Starka projektującego, budującego i wypróbowującego strój Iron-Mana w jedynce, niż Tony’ego Starka kontynuującego swoją batalię w części drugiej. Wolę Thomasa Andersona uczącego się kung-fu i łapania kul w “Matrixie”, od latającego Neo w pełnej krasie, walczącego w kolejnych częściach z zastępami wroga. Bo zawsze ciekawsza będzie ewolucja bohatera, niż pewien rodzaj stagnacji w postaci walk z kolejnymi bossami.
“Green Lantern” (pozostaje dla mnie zagadką dlaczego nie został przetłumaczony na “Zieloną Latarnię”), stanowi książkowy przykład zmarnowania potencjału “podróży bohatera”. Tu wszystko pędzi na łeb na szyję. Jest sobie Hal Jordan (Ryan Reynolds) – pilot-ryzykant, który pewnego dnia, jako wybraniec oczywiście, staje się właścicielem zielonego pierścienia w pakiecie z latarnią. Podczas bójki pod barem Hal odkrywa w sobie supermoc i jakaś magiczna siła wyrywa go z butów, porywając gdzieś w przestrzeń kosmiczną, gdzie Hal dowiaduje się, że od teraz będzie bronił wszechświata przed jakimś kurewstwem z kosmosu. Twórcy filmu nie dawkują widzowi zielonych mocy, nie stopniują napięcia, nie odsłaniają kawałek po kawałku – wszystkie asy z rękawa wypadają im już w pierwszych minutach filmu. Bohater nagle przenosi się z naszej planety na jakieś zadupie na końcu wszechświata, otrzymuje zielony kostium i maskę, przechodzi błyskawiczny trening pod okiem jakiegoś dziwoląga i wraca na Ziemię by jej strzec. I tyle, przemiana zwykłego gościa w superbohatera dokonała się w mgnieniu oka. A dalej nuda.
Po drugie
Wymyślone chyba przez kogoś niepełnosprytnego, sceny z użyciem zielonej mocy są mało pomysłowe, mało widowiskowe (chodzi mi o przedmioty “wyczarowywane” przez Zieloną Latarnię) i kojarzą się z “Dziedzicem maski”. Nie świadczy to o filmie Martina Campbella (tak, tego od “Casino Royale”!) zbyt dobrze i czyni z niego infantylne filmidło dla dzieci poniżej 10. roku życia. Główną bolączką “Green Lantern” jest to, że nie może się zdecydować, czym tak naprawdę chce być i do kogo jest skierowany. Chwilami stara się być mroczny, jak podczas scen z udziałem Hectora Hammonda (Peter Sarsgaard), czasami widowiskowy, rozrywkowy, na luzie, ale słabe efekty i beznadziejne pomysły twórców na zainscenizowanie scen akcji, dają efekt kolorowego patrzydła wypranego z emocji, lekkości i humoru.
Całość dobijają nieudane próby stworzenia między parą głównych bohaterów chemii i upodobnienia ich relacji do klasycznego trójkąta: Clark Kent – Lois Lane – Superman, gdzie dziewczyna nie zna prawdziwej tożsamości ukochanego. Tu Carol Ferris (Blake Lively) niemal z miejsca rozpoznaje Hala pod maską Zielonej Latarni (przyp. ta maska zasłania jedynie nos i oczy), a ten jest cholernie zdziwiony i pyta ją: “Jak mnie poznałaś!?”. Dziewczę zupełnie na serio tłumaczy mu, że przecież znają się od lat i ona zna na pamięć rysy jego twarzy. “Mój ty Sherlocku” – powinien jej odpowiedzieć Latarnia, ale nie odpowiada. A szkoda, byłoby przynajmniej… hmm, zabawnie?
Po trzecie
Ryan Reynolds, którego pamiętamy z całkiem niezłego popisu gry aktorskiej w “Pogrzebanym” – teatrze jednego aktora, o dziwo nie potrafi odnaleźć się w prościutkiej roli superbohatera, marnując swoją szansę na stworzenie postaci na miarę Bruce’a Wayne’a, Tony’ego Starka, czy choćby Bruce’a Bannera (Hulk). Jego Hal Jordan-Zielona Latarnia wypada na tle poprzedników blado i słabo, zarówno w sekwencjach akcji, jak i scenach dialogowych czy humorystycznych. Główny bohater nie ma większych dylematów, nie ma w nim żadnej walki wewnętrznej, nie ma nic intrygującego, jego postać jest jak kolorowa wydmuszka. Nie jest to wina Reynoldsa, on po prostu dostał do ręki zły scenariusz, z wepchniętym na siłę motywem wspomnień o tragicznie zmarłym ojcu, z którego żaden aktor nie byłby w stanie wykrzesać więcej. Tak czy inaczej, jedyne, co dobrze Reynolds robi w tym filmie, to wygląda. Jest porządnie zbudowany i nieźle się rusza. Trochę szkoda, że aktor, dla którego Zielona Latarnia nie jest pierwszym razem w kinie superbohaterskim (“X-Men Geneza: Wolverine” czy choćby “Paper man”), swoją “kreacją” dołożył cegiełkę, czy raczej wielką cegłę do projektu pod tytułem “Green Lantern”, by wepchnąć go do grona złych komiksofilmów. W moim osobistym rankingu film Campbella siedzi na jednej ławce przegranych ze “Spawnem”, “Daredevilem”, “Spiritem” i “Fantastyczną czwórką”.
Po czwarte
Myślałem, że po prologu pierwszych “Transformerów”, w którym uraczono nas opowieścią o zamierzchłych czasach kosmosu i szukaniu kości przez podróżujące przez galaktyki roboty, nic mnie już nie zdziwi. A jednak, prolog “Green Lantern” bije na głowę wszystkie idiotyczne prologi świata. Cała mitologia, którą się nas tu częstuje, jest najzwyczajniej w świecie głupia. W dodatku świat przedstawiony usłany jest paskudnymi i przekombinowanymi postaciami, którym nie udaje się wciągnąć nas w opowieść, zaangażować, oczarować. I chciałbym powiedzieć, że nic się nie stanie, jeśli idąc na ten film, spóźnicie się do kina na prolog. Ale prawda jest taka, że nic się nie stanie nawet wtedy, gdy spóźnicie się na cały film.
Małe wtrącenie
Warto zwrócić uwagę na nowe zjawisko w kinie rozrywkowym. “Green Lantern” kontynuuje wszak dziwną modę na występy bardzo dobrych aktorów w prostych, czy wręcz prostackich filmach. W “Transformerach” wystąpili przecież John Turturro, Jon Voight, John Malkovich i Frances McDormand. W “Green Lantern” ujrzymy za to Tima Robbinsa. Jeszcze trochę, a w aktorskim filmie o Pokemonach, zobaczymy Pikachu podskakującego radośnie, trzymając za ręce Ala Pacino, Roberta De Niro albo Meryl Streep. Całe szczęście Pikachu ma tylko dwie ręce.
Epilog
Szał na punkcie ekranizacji komiksów trwa w najlepsze. Szkoda jedynie, że poziom jest tak nierówny – na jednym końcu stoją projekty znakomite, jak Batmany Nolana, “Iron-Man”, “Hellboy”, “Sin City”, na drugim “Daredevil”, “Fantastyczna czwórka”, “Spider-Man 3”, a gdzieś po środku obydwie ekranizacje “Hulka” i “Spider-Man 1 i 2”. Hollywood wczepiło się w komiksy superbohaterskie niczym kleszcz i wysysa z nich ostatnie krople krwi.
A ja się pytam, co z takimi obrazkowymi dziełami, jak “Akira” (zrealizowany na razie jako arcygenialne Anime), “Thorgal”, “Yans”, “Wieczna wojna”, “Funky Koval” itd. – dlaczego nikt nie próbuje się z nimi zmierzyć? Bo są za poważne? Za mało prostackie? Zbyt wymagające zarówno od widza, jak i reżysera? Bo nie ma w nich pierdzącego robota i prostych jak drut relacji między bohaterami? Z drugiej strony biorąc pod uwagę fatalną ekranizację “Księdza” i plotki, jakoby Tetsuo miał zagrać Robert Pattinson, lepiej żeby nigdy nie doszło do nakręcenia fabularnej wersji “Akiry” i profanacji innych komiksowych klasyków.